Nie wiadomo, czy to zasługa niskiego ciśnienia, które przynoszą niże znad morza, dostatku, jaki gwarantuje ropa naftowa, a może przyrody, którą widać na każdym kroku w mieście. Jedno jest pewne: w Oslo czas płynie wolniej niż gdzie indziej w Europie. Wystarczy poznać Siri, która przedstawia się, wymawiając wszystkie cztery człony swojego nazwiska - Siri Helene Wohrm Fossum. Kto gdzie indziej na świecie w ciągu jednego dnia zdążyłby się wystylizować na przedwojenną gwiazdę kabaretów, iść do pracy, a później do warsztatu, w którym ręcznie wykonuje biżuterię? "Moje Oslo jest skrojone na miarę. Niewielkie, awangardowe, miłe w dotyku", podkreśla dziewczyna, sprawdzając, czy jej czerwony beret nie przykrywa grzywki. Siri mieszka i pracuje w dzielnicy Grunerlokka, przez tubylców nazywanej norweskim Soho. To skojarzenie zresztą nasuwa się samo. W dwu-, trzypiętrowych kamienicach mieszkają artyści, na parterach mieszczą się butiki lokalnych projektantów, galerie i przytulne kawiarnie, w których odbywają się koncerty. Na przykład w Parkteatret co piątek gra kwartet smyczkowy, a w barze Boca śpiewa kobieta w ogromnym kowbojskim kapeluszu. Czasem ma się wrażenie, że większość żyjących tu ludzi bierze udział w przesłuchaniach do lokalnej wersji "Mam talent". Każdy maluje, projektuje, próbuje swoich sił jako muzyk. Siri dzień zaczyna w ulubionej kawiarni mieszkańców Grunerlokki Tim Wendelboe (www.timwendelboe.no). Właściciel, który osobiście serwuje gościom kawę, jest zawodowym baristą, czyli mistrzem parzenia tego trunku. "To najlepsza kawa w Skandynawii. Wiem, co mówię, to nasz narodowy napój", uśmiecha się Suri i pędzi do pracy - fryzjera Billy Bangs (www.billybangs.no). Salon specjalizuje się w uczesaniach z lat 50. i 60., w środku stoi szafa grająca, półka z tubami brylantyny, a na fotelach siedzą klienci, którzy nie chcą żyć w teraźniejszości. Wolą muzykę Binga Crosby'ego i paliwożerne krążowniki szos. Jak jest sobota, to Siri wychodzi wcześniej. W Norweskim Centrum Designu i Architektury (www.doga.no), miejscu w którym podziwiać można prosty i zadziwiająco zmysłowy skandynawski design, spotykają się ludzie tacy jak ona. Kiermasz trwa kilka godzin, na stoisku Siri wykłada swoją biżuterię, tuż obok niej Karin Schauer zachęca zwiedzających do kupna swoich produktów - deski do krojenia chleba z mapą metra w Oslo albo kubka z największym neonem miasta - reklamą Frei, producenta czekolady. "Oslo to miasto wolnych ludzi. Dosłownie. Każdy może robić, co chce. Tak było tu zawsze. W Norwegii nie było feudalizmu, byliśmy krajem wolnych chłopów, co sprzyjało autonomii jednostki, rozwojowi demokracji, społeczeństwa obywatelskiego i równouprawnieniu", wylicza Karin. Dopiero po chwili okazuje się, że jest antropologiem, a swoje gadżety produkuje w wolnym czasie.
NA TEMAT:
Przywiązanie Do Zieleni
Przy wejściu na kiermasz stoi Carl Gurgens, niewysoki chłopak, którego fizjonomia może się wydawać na wskroś norweska, wysoki, z bladą twarzą i blond włosami. Carl jest grafikiem, a jego pasją jest wydawanie przewodników. Broszurę o nieznośnie długim tytule "Oslo - Zwięzłe wademekum szczęśliwego życia w jednym z najdroższych miast świata" powinien mieć każdy szanujący się turysta w stolicy Norwegii. "Nie będę oryginalny, też nie wyobrażam sobie życia bez Grunerlokki. Najlepszej pizzy na świecie, którą podają w Villa Paradiso (www.villaparadiso.no), jazzowych i undergroundowych imprez w klubie Bla (Brenneriveien 9) czy sklepu z meblami i gadżetami Pur Norsk, który jest kwintesencją tego, co można nazwać naszym stylem życia", wylicza Gurgens. "Może zabrzmi to jak pycha, ale wraz z zamożnością słabnie nasz materializm. Większość Norwegów nie chce mieć więcej, ale mniej, tak aby to zielone miasto pozostało takie jak kiedyś, niewielkie, przyjazne, żeby nie powiedzieć prowincjonalne", dodaje. To niecodzienne przywiązanie do ziemi widać szczególnie w Sofienbergerparken, wielkim terenie w środku miasta. Kiedyś był tu cmentarz, dziś w słoneczne dni wypoczywają mieszkańcy Oslo. Albo na Songsvann, krystalicznie czystym jeziorem, do którego plaży dochodzi metro. Albo na Frognersetern, pagórkowatym terenie, gdzie powstaje supernowoczesna skocznia narciarska, do której również można dojechać kolejką. Oslo to chyba jedyne miasto na świecie, którego władze wydały miliony, aby skomunikować mieszkańców z naturą.
Na Dachu Opery
Carl z dumą pokazuje zeszłoroczne wydanie prestiżowego miesięcznika "Wallpaper" poświęconego najnowszym trendom i architekturze. Oslo jest bohaterem numeru, miasto uznano za najbardziej przyjazne mieszkańcom w Europie. Na rozkładówce przy swoich pracach stoją Jonas Ravlo Stokke i Qystein Austad, dwóch projektantów wnętrz. Ich studio znajduje się w pobliżu pałacu królewskiego, z okna widać fragment zatoki i zielone wyspy rozsiane na wodach wokół stolicy. Wystarczy spojrzeć, by poczuć się jak na wakacjach. Jonas i Qystein również nie narzekają na brak czasu. "Lubię spacerować po mieście. Najpierw jem coś swojskiego w Groschu, w muzeum architektury. Potem wchodzę na wzgórze w pobliżu Radhusgata. Jeżdżą tam na koniach, a w dole widać ratusz, secesyjne kamienice i zatokę. Potem schodzę na targ rybny przy Frognerstarnda, to chyba najbardziej eleganckie miejsce na sprzedaż krewetek. Tuż obok jest przecież Centrum Noblowskie i luksusowe butiki. A potem jestem już na promie, którym płynę na drugi koniec zatoki, aż do budynku opery", podkreśla Stokke. Trudno nie zauważyć, że mieszkańcy Oslo mówią o tym miejscu z namaszczeniem. Niemal każdy wie, że opera w kształcie pływającej kry, po której dachu można spacerować, uznana została za najlepszy budynek użytkowy ostatniej dekady. I że kosztowała pół miliarda euro, i że w jej pobliżu powstanie nowe miasto, Manhattan na miarę Oslo, z przeszklonymi wieżowcami, których okna niemal dotykać będą wody. I wtedy Norwegowie dodają, że tak naprawdę ich Manhattan nie będzie miał wiele wspólnego z nowojorskim. Będzie przytulny, zielony i z masą miejsc, w których będzie można napić się kawy, kontemplując krajobraz. Norwegowie nigdzie się nie spieszą.