Jest jeszcze ciemno, gdy przekraczamy graniczny most w Cieszynie. Zaraz po czeskiej stronie jest dworzec, a na nim już czeka nasz pierwszy pociąg. Docieramy tuż przed odjazdem, ale nie musimy się spieszyć – bilety już mamy. Są ważne od granicy. I od północy. Chcemy pierwszego dnia dotrzeć jak najdalej, dlatego startujemy najwcześniej jak się da, bez śniadania. Zjemy je już w Austrii.
1. Wiedeń
Pierwsze wyjazdy, jakie pamiętam z dzieciństwa, to podróże koleją. Zawsze najmocniej kojarzyła mi się ona z wyprawą w dalekie strony. Gdy dowiedziałem się, że istnieje jeden bilet na całą Europę, od razu zacząłem planować taką podróż. Teraz, pod rozkładem jazdy w Wiedniu, dociera do mnie, że to dzieje się naprawdę. Możemy wsiąść do wszystkich tych pociągów, nawet w ostatniej chwili. Za godzinę być na Słowacji, za dwie na Węgrzech, obiad zjeść w Niemczech, kolację we Włoszech.
To wszystko zasługa karnetu Interrail Global Pass, który pozwala na podróżowanie pociągiem po 30 europejskich państwach (bez potrzeby robienia wcześniejszych rezerwacji i zgłębiania zawiłości systemów kolejowych) i budzenie się każdego dnia w innym kraju. O to drugie najłatwiej w Europie Środkowej i na Bałkanach, dlatego obieramy kierunek południowy.
Do kawy i ciasta na dworcu dodajemy ciepły posiłek już w kolejnym pociągu. Ruszamy na południe. Godzinę drogi za Wiedniem zaczyna się legendarna Semmeringbahn. Powstała 150 lat temu jako ostatni odcinek linii ze stolicy kraju nad Adriatyk. Wije się przez góry, przebija przez skały tunelami i przekracza doliny po starych wiaduktach. Widoki są tak malownicze, że nie możemy odkleić nosów od szyby, a zapomniane jedzenie stygnie. Podziwianie krajobrazów Styrii i Karyntii też wprawia w błogostan. Chmury ześlizgują się z gór na miasteczka. Tu i ówdzie mignie wzniesiony na skale zamek. Kalejdoskop wrażeń zamyka długi tunel, z którego wynurzamy się już w Słowenii.
Śniadanie w Dolnej Austrii
NA TEMAT:
2. Lublana
Właściwie to Słowenia wita się z nami już wcześniej, gdy w Villach wsiadamy do kolejnego pociągu. Jest mniej zadbany od austriackiego ekspresu, a miejsce profesjonalnych konduktorek w eleganckich żakietach zajmują jowialni panowie ubrani w marynarki przywodzące na myśl mundury wiejskich listonoszy. Nie mówią po angielsku, ale dzięki podobieństwu naszych języków potrafimy się porozumieć. Czujemy się znowu jak w domu.
Lublana jest jak cała Słowenia – mała i urocza. W kilka minut z dworca dochodzi się do najładniejszej części miasta. Dzięki środkom unijnym uliczki nad rzeką Lublanicą zmieniły się w gwarne deptaki. Wyrosły przy nich sklepiki i dziesiątki knajpek, każda z innym klimatem. Jest swojsko, ale to jeszcze nie Bałkany – uznajemy zgodnie. Potwierdza to Mojca, nasza znajoma z Lublany. Mówi, że mentalnie daleko Słowenii do Bałkanów, a geograficznie zaczynają się one w Chorwacji, za Zagrzebiem.
Zabiera nas na koncert do Metelkova Mesto. To dawne koszary jugosłowiańskiej armii zajęte przez niezależnych artystów, którzy stworzyli tu swoją kolonię. Na koncert przychodzimy spóźnieni. Zespół już skończył grać, ale po chwili pojawia się znowu i rusza z porywającym jam session.
3. Zagrzeb
Jeszcze lepsza impreza szykuje się nam w Zagrzebiu. Pociągiem z Lublany to dwie i pół godziny drogi. Wystarczająco, by poznać w nim Teza, Brytyjczyka zwiedzającego Europę, tak jak my, z biletem InterRail. W pociągu pisze pamiętnik, ale cały czas myśli o swojej dziewczynie, która została w domu i nie podziela jego pasji. W Zagrzebiu wybiera się do Muzeum Zerwanych Związków, by zastanowić się nad przyszłością swojego.
Muzeum gromadzi historie relacji, z których nic nie wyszło. Każdej opowieści towarzyszy ilustrujący ją eksponat. Jednym z nich jest pluszowa stonoga, którą para żyjąca w związku na odległość pozbawiała jednej nóżki przy każdym spotkaniu. Po dojściu do głowy mieli zamieszkać razem. Z ich znajomości została tylko ta stonoga z urwanymi do połowy nogami. Podobnych, czasem zabawnych, zwykle smutnych, historii jest tu kilkadziesiąt.
Po wyjściu z muzeum odkrywamy, że zerwanie związku może też być okazją do... świętowania. Przyjechaliśmy do Chorwacji na rocznicę jej „zerwania” z Jugosławią. Jutro narodowe święto, a wtorkowy wieczór staje się początkiem długiego weekendu. Zagrzeb porywa nas w wir zabawy. Ruszamy na Górne Miasto na imprezowy szlak: ogródek piwny, taneczny parkiet, street food. Nie bawimy się jednak do rana, by wstać na pociąg do Sarajewa. Głupio byłoby na niego zaspać, bo kursuje tylko raz na dobę. Wyrusza rankiem, by po trzech godzinach dotrzeć do granicy z Bośnią i Hercegowiną, a wieczorem zameldować się w Sarajewie. Nici więc ze świętowania chorwackiej niepodległości – tak nam się wydaje, dopóki nie przyjeżdżamy do Hrvatskiej Kostajnicy, ostatniego miasteczka przed granicą. Tu z drzemki wybudzają nas dźwięki trąbek. Wyglądamy przez okno i na peronie widzimy obrazek żywcem wyjęty z filmu Emira Kusturicy. Na stacyjce na zupełnym odludziu stoi orkiestra i gra narodowe marsze. Burmistrz wita przybyłych i składa życzenia z okazji święta. Pasażerowie nagradzają muzyków brawami, orkiestra bisuje kilka razy. Powstaje opóźnienie, którym nikt chyba się nie przejmuje. Czyżby to tu zaczynały się Bałkany?
Dzień Niepodległości Chorwacji obchodzony na peronie
4. Sarajewo
Możliwe, bo od tej pory nastrój nieco się zmienia. Wjeżdżamy na most na rzece Una, a Milan, nasz towarzysz podróży, z uśmiechem zapala papierosa. Wydmuchując dym, wskazuje na drugi brzeg rzeki i mówi: „Bosna”. Unijny zakaz palenia właśnie przestał obowiązywać. Milan rzuca niedopałek na podłogę i gasi go podeszwą, podkreślając tym gestem, że jest znowu u siebie. Po chwili pali niemal cały pociąg. Atmosfera się zagęszcza, a okno po otwarciu samo się zamyka. Blokuję je więc butem, który przywiązuję sznurówkami do uchwytu. W PKP nie stosowałem tego patentu już dobre 10 lat. Sama Bośnia też wygląda, jakby nic się tu od dawna nie zmieniło. Porozumienia pokojowe stworzyły państwo, które prawie się nie rozwija. Milan twierdzi, że za Jugosławii wszystko wyglądało lepiej, nawet pociągi na naszej trasie miały kilkanaście wagonów i kursowały kilka razy na dzień. Jest jednak w tym melancholijnym kraju coś, co chwyta za serce i sprawia, że zaczyna się go kochać od pierwszego wejrzenia.
Do kłębów papierosowego dymu lepiej powoli się przyzwyczajać. W Sarajewie gryzie nas w oczy już od progu każdego niemal lokalu, szczególnie w najstarszej orientalnej dzielnicy Baščaršija. Tych odwiedzamy niemało, bo pogoda robi się zupełnie barowa. Spacery na podmiejskie wzgórza z fenomenalnymi widokami musimy ciągle przerywać, kryjąc się przed ulewami. Korzystamy z wolności podróżowania, jaką daje nasz bilet, czekając przez kilka dni na słońce. Gdy jednak do Sarajewa przybywają na mecz tłumy brytyjskich kibiców i przejmują nasze ulubione lokale, uznajemy, że pora ruszać dalej. I tu niespodzianka. Pociąg do Mostaru, którym zamierzaliśmy dotrzeć nad morze, nie odjedzie ani jutro, ani w ogóle. Linię niedawno zamknięto, a remont potrwa blisko rok. Powrót tą samą drogą nam się jednak nie uśmiecha. W parę minut opracowujemy plan B.
Pivnica HS w Sarajewie opanowana przez walijskich kibiców
5. Podgorica
Wczesnym rankiem w strugach deszczu docieramy na malutki dworzec. Tam czeka już bus do Czarnogóry. W Podgoricy, stolicy kraju, oczekuje nas Jelena, znajoma z dawnych lat. Widząc w sieci nasze zdjęcia ze swoich „okolic”, zaprosiła nas do siebie. Do przejechania mamy 200 km, ale w tutejszych warunkach to pół dnia drogi. Albo i więcej, zważywszy na warunki. Niemal cały dystans pokonujemy, przebijając się przez ścianę deszczu. Trochę szkoda, bo gdyby nie ona, widok byłby nieziemski. Jedziemy krawędzią kanionu Driny, rzeki uwielbianej przez miłośników raftingu. Po lewej stronie mamy skały, po prawej przepaść, spod kół właśnie zniknął asfalt, a na drogę raz za razem osuwają się kamienie. Na szczęście bez złych przygód docieramy na czarnogórską granicę, za którą wraca asfalt i znika deszcz. W dole pojawia się zbiornik na rzece Piva otoczony zielonymi ścianami gór.
Po tak efektownym przywitaniu, jakie zgotowała nam Czarnogóra, jej stolica nie robi już specjalnego wrażenia. Podgoricę do tej roli przysposobiono 10 lat temu po uzyskaniu niepodległości. To trochę tak, jakby Białystok został nagle stolicą niepodległego Podlasia, w urzędzie wojewódzkim urządzono by pałac prezydencki, pod co lepsze adresy wprowadziłyby się ambasady, a na deptakach posadzono by palmy. To chyba najbardziej osobliwa stolica, w jakiej do tej pory byłem.
6. Droga powrotna
Główną atrakcją Podgoricy staje się spotkanie z Jeleną i jej znajomymi. Mimochodem dowiadujemy się sporo o Czarnogórze. Czujemy, że warto wrócić tu samochodem i dotrzeć w jej trudno dostępne zakątki. Pociągiem możemy pojechać albo nad Adriatyk, albo do Belgradu.
Ukończona w latach 70. linia jest zdaniem wielu najpiękniejszą trasą kolejową Europy. Wrażenie robi śmiałość, z jaką ją wytyczono, forsując góry odgradzające stolicę Jugosławii od morza. Wymagało to budowy 254 tuneli i 435 mostów! Zaraz po wyruszeniu z Podgoricy pociąg zaczyna się wspinać. Na rzekę w dole, która zmienia się w niebieską wstążkę, spoglądamy z coraz szerzej otwartymi oczami i odruchowo sięgamy po aparaty. Jeden ze współpasażerów, wysoki pan z siwą bródką, podbiega do nas i zaczyna coś tłumaczyć. Wyciąga kartkę i rysuje kanion, a nad nim most. Podpisuje jego wysokość – 200 metrów – i wskazuje w kierunku jazdy. Pojmujemy w lot, o co chodzi, i czekamy na obiecany widok. Po chwili pokazuje się, dokładnie taki jak na rysunku. Wjeżdżamy na most rozpięty między ścianami gór, pod którym meandruje Mala Rijeka. Widoki biją wszystko, co oglądaliśmy do tej pory. Jedziemy tunelem w zupełnej ciemności, a za moment za szybą mamy obłędne góry. Po chwili wszystko znika za skałą, w chmurach albo w tunelu. Zaraz będzie nowy niezwykły widok i znów ledwie minuta, by mu się przyjrzeć. Chłonę, ile mogę, i uświadamiam sobie, jak ulotnym przeżyciem jest podróż.
Droga powrotna przez Serbię
Mniej więcej dobę później za oknami mamy zamglone łąki, a na naszym stoliku w wagonie barowym ląduje śniadanie, tak obfite, że mogłoby być obiadem. Zdążyliśmy dwa razy zmienić pociąg, przekroczyć cztery granice i znaleźć się w Czechach. Droga zlewa się nam w poplątany łańcuch zdarzeń. Bezludne leśne góry w Serbii i zimny wagon sypialny z pobudką na granicy. Ostatnia bałkańska kolacja w przydworcowym barze w Belgradzie i śniadanie w McDonaldzie w Budapeszcie. Pani z Bratysławy, wioząca w eleganckiej walizce kapustę w słoikach, dziewczyna ze starszym panem, którzy przegadali całą drogę do Belgradu, kurdyjska para w nocnym pociągu i hiszpańskie dzieci zaczepiające wszystkich wokół. Gdzieś po drodze zniknęły kontrole paszportów i obnośna sprzedaż piwa. Nie ma dymu z papierosów. Są gniazdka do ładowania telefonów i komunikaty z głośników w trzech językach. Bałkany kończą się w tym samym miejscu, gdzie się zaczęły – w naszym przedziale.