Tukot kół, dziesiątki ptaków podrywających się do lotu na gwarnym Dworcu w Brześciu nad Bugiem, przeciągły gwizd osmalonego lipcowym słońcem konduktora… Szerokotorowa kolej ruszyła. Z początku powoli, aby później rozpędzić się na rozległych przestrzeniach Niziny Wschodnioeuropejskiej i Zachodniosyberyjskiej, wioząc nas w Dzikie Serce Azji. Przeraźliwa tęsknota za przygodą, za pełnią serca, bulgocząca w żyłach adrenalina. Tak chyba najlepiej można oddać emocje, jakie towarzyszyły nam, gdy zza okien żegnaliśmy rodzime strony. Miesiące przygotowań, szukania sponsorów, kompletowania sprzętu, drukowania map, przewidywania każdego możliwego wypadku i… wreszcie w trasie. Trzy dni i trzy noce jazdy w zatłoczonym pociągu, rozgrzanym wonią wydzielającą się z kilkudziesięciu współpasażerów, próbujących zapełnić sobie czas. Niektórzy grali w karty, niektórzy pili alkohol i gawędzili, niektórzy leżeli nieruchomo na pryczach, jakby czas już dawno przestał dla nich istnieć… My chodziliśmy nerwowo z korytarza na korytarz, próbując znaleźć dość miejsca, aby rozłożyć się w pięć osób i zrelaksować przed ruszeniem w góry. Wcześniej jednak czekała nas jeszcze kolejna noc jazdy pociągiem z Nowosybirska do polskiej misji katolickiej w Bijsku i stamtąd pokonanie 500 kilometrów po górskich serpentynach, rozpadającą się ze starości gazelą. Jeszcze chyba tylko z kilometr podejścia. Już widać płaty śniegu, spod których wychylają się fioletowe, niebieskie i żółte kwiaty. Jeszcze jeden strumyczek do pokonania.
NA TEMAT:
Muszę zdjąć buty, bo jest zbyt głęboko, aby iść „na żywca”. Używając kija, którego wystrugałem poprzedniego dnia, przecinam prąd wody. Za mną Grzesiek. Z tyłu Mirek krzyczy, aby przygotować płaszcze przeciwdeszczowe, bo spod chmur nie widać już prawie w ogóle słońca. Czyżby pierwsza burza w górach? W końcu jest. Przecinamy siodło złożone z dwóch stromo opadających, pokrytych drobną roślinnością skał i wchodzimy na płaskowyż. 2100 m n.p.m., widok jest porażający. Dookoła dziesiątki kilometrów pustej przestrzeni, poprzecinanych jeziorkami, wzniesieniami i bagnami. Uwieńczonych z każdej strony łańcuchem gór, wznoszących się majestatycznie ponad chmurami. Rozpędzamy się na górskiej łące, aby wbiec na jedno ze zboczy. Jesteśmy tu tylko my i wiatr wiejący delikatnie po włosach. Drżącymi rękoma i z szybkim biciem serca, które nie zdążyło się jeszcze przyzwyczaić do zmniejszonego ciśnienia, wyciągam aparat, aby zrobić pierwsze takie zdjęcia na wyprawie. Mirek, Ania i Rafał zatrzymują się u podnóża, aby rozprostować nogi i wymasować plecy po forsownym marszu z 25-kilogramowymi plecakami.
Kto spodziewa się w górach Ałtaj podobnego systemu wędrówki jak w polskich Beskidach czy Tatrach, zdziwi się mocno. Trasy nie są oznaczone, a za szlak służy wydeptana przez pasterzy ścieżka. Czasami trasy nie da się odnaleźć i wówczas trzeba posiłkować się mapą, słońcem i ogólną orientacją w terenie. Nierzadko szlak przecinają poprzewracane drzewa, lodowate strumyki czy kłujące krzewy. Ale taka jest cena za przepiękną przyrodę, tysiące hektarów niemal nietkniętej przez człowieka przestrzeni i możliwość dotknięcia Boga w jednym z piękniejszych miejsc na świecie. Po pobudce około 7:30 musieliśmy się każdego dnia przygotować na niełatwy marsz z dużym obciążeniem. Całe jedzenie nosiliśmy z sobą, gdyż szansa napotkania górskiej wioski i uzupełnienia zapasów pojawiała się zazwyczaj po około tygodniu wędrówki. Do tego dochodziły dwa namioty, śpiwory, karimaty, ubrania i inny potrzebny sprzęt, który w części otrzymaliśmy od sponsorów. Mimo tego nasze młode nogi i ramiona zdołały się przyzwyczaić i dziennie potrafiliśmy pokonać nawet 15 kilometrów i 1000 metrów przewyższenia. Obawialiśmy się złamań, ukąszeń węży i innych przykrych wypadków, które dla jednego z uczestników oznaczałyby koniec wyprawy. Ale przyjęliśmy zasadę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Dlatego w naszych planie, składającym się generalnie z trzech celów: lodowca i Jezior Szawlińskich koło przełęczy Obyl-Ojuk w Paśmie Siewieroczujskim, lodowca na szczytach zamykających dolinę rzeki Maaszej i przebicia się na wskroś przez Pasmo Kurajskie, mieściła się kilkudniowa rezerwa na powolniejsze niż zakładane dotarcie z powrotem do Bijska. Prócz tego należało być jeszcze przygotowanym na to, że miejscowa rosyjska komunikacja nie funkcjonuje zgodnie z rozkładem, o ile taki w ogóle istniał. A przecież wiza wyznaczona była dokładnie na okres miesiąca. Ale problemy z wyjazdem na czas nie były jedynym powodem do zmartwień…
Rafał!!! Rafał!!! Wracaj!!! – krzyczymy z Anią z całych sił. Wszystko na nic. Strumień jest tak rwący, że już w połowie drogi na drugi brzeg osoba, do której wrzeszczymy nas nie słyszy. Tak w zasadzie to dla Rafała nie było już drogi. Drogi odwrotu. Jako pierwszy wszedł z plecakiem na kładkę złożoną z dwóch pni przerzuconych w poprzek rzeki, z których jeden odarty był całkowicie z kory. Kilkanaście metrów do przebycia, a strumień pod spodem tak rwący i dno upstrzone wystającymi kamieniami, że każdy nieostrożny ruch może skończyć się tragicznie. Innego przejścia nie ma. Obeszliśmy z Anią brzeg na kilkadziesiąt metrów w dół i w górę rzeki, ale przejście po dwóch pniach wydaje się najlepszą alternatywą. No, poza przedwczesnym powrotem… Ale na to chyba nikt nie ma ochoty. Sekundy wloką się niczym godziny, kiedy Rafał uważnie stawiając krok za krokiem i balansując rękoma, wychodzi zwycięsko na drugi brzeg. Zafrasowany Mirek, kierownik naszej wyprawy, decyduje o przywiązaniu zabezpieczenia ze sznurków pochodzących z paczek słomy do plecaka Ani. Za chwilę Ania staje nad spienionym lodowcowym nurtem. Zalega cisza.
Źródeł wody musieliśmy się trzymać. Musieliśmy, bo na każdego przypadały około dwie butelki, które trzeba było co jakiś czas napełniać. Zmęczony i spocony organizm potrzebuje dużo wody. Wody potrzebowaliśmy też do herbaty i rozrobienia zupek chińskich oraz liofilizowanego jedzenia.Woda z rzek przecinających góry Ałtaj była przepyszna. Ale zarazem niesamowicie zimna. Musieliśmy się w niej kąpać i prać ciuchy, których zbyt dużo nie zmieściło się do plecaka. Po kilkunastu sekundach trzeba było wyjmować stopę lub rękę, bo drętwiała z zimna. Dlatego staraliśmy się kąpać w ciągu dnia, kiedy świeciło słońce i dało się rozgrzać po wyjściu z wody. Pobyt w pobliżu strumieni oznaczał też, że musieliśmy je regularnie przekraczać, aby kontynuować wędrówkę. Niektóre dało się przebyć w wysoce odpornych na wilgoć butach trekkingowych, ale przy części trzeba się było rozbierać, a część przechodzić po przerzuconych nad strumieniem pniach. Trzeciego dnia wędrówki musieliśmy skrócić trasę i zostać na nocleg na płaskowyżu, gdyż rzeka, którą mieliśmy przed sobą, była nie do sforsowania. Najgroźniejsza okazała się przeprawa czwartego dnia przez jeden z dopływów Szawły, której doliną zmierzaliśmy wprost do Jezior Szawlińskich. Jak wspaniale smakuje kisiel po ciężkich dniach wędrówki, zasilanych wieprzową lub wołową konserwą i czekoladą na postojach. Rozkoszujemy się nim, zgromadzeni wokół strzelającego wysoko ogniska, kilka metrów od brzegu turkusowego Jeziora Szawlińskiego Dolnego, na wysokości 1990 m n.p.m. Żółto-czerwony płomień wydobywający się spod gałęzi sosnowych miesza się z białą poświatą księżyca, tworząc plejadę barw na gładkiej powierzchni metalowej łyżki.
Niesamowita noc. Na niebie żadnej chmury. Księżyc idzie do pełni, ale jeszcze kilka dni do tego czasu. A teraz miliony gwiazd migocą nad nami, układając się w przeróżne kształty. Droga mleczna wdzięcznie przecina upstrzone żółtym światłem niebo.
Wtem wszystkich z zamyślenia wyrywa gigantyczny huk za naszymi plecami. Podnosimy się trwożnie, aby zaobserwować resztki kamiennej lawiny, która zeszła 150 metrów od nas. Ufff… Jezioro Szawlińskie zazdrośnie strzeże swoich skarbów, ukrytych pod przeczystą taflą wody. Lawiny kamienne to jedna sprawa. A druga to niespodziewane załamania pogody. Do Szawlińskiego Dolnego dotarliśmy po pięciu dniach marszu od Czibitu, naszego punktu startowego, z czego dwa ostatnie grzęźliśmy w błocie, zalegającym na szlaku po nieustannych opadach deszczu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, byliśmy przemoczeni do suchej nitki, głodni i wyczerpani. Jedyne, co nam zostało, to nadzieja, że następnego dnia wyjdzie słońce. Nadzieja i… butelka 80-procentowego samogonu, który wypiliśmy, aby uchronić się przed przeziębieniem i grypą. Deszcz bił irytującym, stałym rytmem o dach namiotów, kiedy kładliśmy się spać, wcześniej niż zwykle. Nadzieja nie zawiodła. Następnego dnia słońce przypomniało o sobie palącym promieniem. To był znak do wymarszu dla pierwszej ekipy, która bez plecaków wyruszyła pod Jezioro Szawlińskie Górne (2160 m n.p.m.) i lodowiec koło przełęczy Obyl-Ojuk (2700 m n.p.m.). Następnego dnia trasę powtórzyła druga ekipa. Cel pierwszy został osiągnięty.Teraz siedzieliśmy przy ognisku, zadowoleni. Już wiadomo było, że zapasów jedzenia nie starczy na przebycie doliny Maaszej. Ponadto, jak się dowiedzieliśmy od spotkanych na naszej trasie Rosjan, most, którym chcieliśmy wracać po przejściu tej doliny nie istniał od wiosennego wezbrania. Musieliśmy zrezygnować z drugiego celu i zamiast tego wrócić do Czibitu, aby uzupełnić zapasy.
Już? Przecież nie było słychać budzika! Jeszcze trochę snu… Chyba jednak nic z tego. Jest tak gorąco, że nie da się wysiedzieć w namiocie. Spoglądam na Grześka, który niespokojnie zrywa z siebie śpiwór. Wychodzę pierwszy na zewnątrz i przecieram oczy ze zdumienia. Stoję na wzgórzu pokrytym jałowym, suchym stepem. Słońce bezlitośnie pali twarz. A pode mną stromy stok zakończony złożoną z ogrodzonych domostw sielankową wioską Kuraj. A przede mną ciągnący się łańcuch górski, aż po horyzont, z lewej i prawej strony, daleko, daleko. I choć między nami jest pewnie kilkadziesiąt, a może i więcej kilometrów stepu poprzecinanego rzekami, to tamte góry jakby zdawały się wołać swoją połyskującą w słońcu bielą szczytów. Wołać uporczywie, zasnuwając oczy i wprowadzając ciało w trans. Ponad 2 tysiące metrów przewyższenia! Za chwilę z namiotu wybiega Mirek i rzuca się na mnie. Skaczemy i krzyczymy z radości. Niezmąconego niczym szczęścia.
Widok, jaki ujrzeliśmy tego ranka nad wioską Kuraj, był tak niesamowity, że nie da się oddać go słowami. Wydaje się, że nawet klisze aparatu są wobec niego bezsilne. Taką piękną niespodzianką powitało nas Pasmo Kurajskie, ostatnie z wyzwań stojących przed nami! Do Czibit dotarliśmy szybkim marszem w 2 dni. W wiosce otoczonej łańcuchem gór zdawało się, jakby czas stanął w miejscu. Zabudowa drewniana, wyróżniał się gmach szkoły. Wokół Centrum Kultury przechadzały się swobodnie krowy. Dorośli mieszkańcy zajęci byli pędzeniem stad koni, owiec i krów, a dzieci baraszkowały na sklepowym placu, stanowiącym centrum wioski.Z Czibitu planowaliśmy dostać się do Kuraj komunikacją lokalną, ale ludzie udzielali nam sprzecznych informacji co do tego, kiedy autobus ma przyjechać lub czy w ogóle tego dnia przyjedzie. Po kilku godzinach wyczekiwania na rozgrzanym słońcem asfalcie, próbowaliśmy łapać stopa. Nikt jednak nie chciał nas podwieźć, aż w końcu zatrzymała się koło nas „gazela”. Kierowcy szczęśliwie udawali się akurat tą drogą, co my, więc podwieźli nas za kwotę, którą oferowaliśmy. Zachodzące nad pasmem gór słońce z jednej, a wschodzący księżyc po drugiej stronie horyzontu, były zapowiedzią widoku, który czekał nas o poranku. Pasmo Kurajskie okazało się być całkowicie wyludnione. Przez tydzień marszu nie spotkaliśmy żadnego człowieka. Za to niemal codziennie mogliśmy oglądać orły – królów górskich przestworzy, kołujących wysoko nad naszymi głowami. Krajobraz stopniowo się zmieniał. Chodząc jeszcze po stepie, natknęliśmy się na opuszczone osiedle robotnicze, przestawiające widok iście apokaliptyczny. Później, wraz z pięciem się w górę, klimat stawał się coraz wilgotniejszy, a jednego z poranków obudził nas świeży śnieg na wysokości 1700 m n.p.m..
Dokończenie artykułu na: www.GORYonline.com