Kiedy z okna samolotu dostrzegam wierzchołki Alp Julijskich, z wysokim na 2864 m Triglavem, moje serce zaczyna bić szybciej. Z powietrza jestem w stanie ogarnąć wzrokiem praktycznie całą Słowenię. Kątem oka widzę Adriatyk, pode mną Alpy, a w oddali zarys nieba nad Prekmurjem. "Jest pani ze Słowenii?", przerywa moje rozmyślania mężczyzna z wyraźnym amerykańskim akcentem. Gdy kiwam głową, słyszę pochwałę Starego Kontynentu, romantycznego Paryża i Wenecji, której kopia znajduje się w Las Vegas. Dlaczego wybiera się pan do Słowenii?", przerywam monolog. "Interesuje mnie, jak jest w tych, no wie pani, komunistycznych państwach". Nie potrafię, choć powinnam, zostawić tę uwagę bez komentarza. Powtarzam jednak litanię każdego Słoweńca: rozpad Jugosławii w 1991 roku, odzyskanie niepodległości, 10-dniowa wojna, która pochłonęła 66 ofiar, udana transformacja lat 90., nowe autostrady, infrastruktura oraz wprowadzenie jako pierwszy kraj Europy Środkowej euro. "Od komunizmu, proszę pana, to my jesteśmy już daleko i proszę nas nie mylić, jak niektórzy Amerykanie, ze Słowacją", kończę swoją wypowiedź. A gdy pilot zapowiada lądowanie, dodaję: "Proszę dobrze się bawić, zjeść i pójść do jaskini Postojna". "Dziękuję, ale najpierw jadę na Bled", odpowiada współpasażer. Bled to taka nasza wieża Eiffla, Statua Wolności, krakowski Wawel. To niezwykle malownicza wyspa z barokowym kościołem. Według wielu przewodników jedno z najpiękniejszych miejsc w Słowenii. Choć znam piękniejsze.
Ukochana narodu
Grudzień w Słowenii to jedyne w swoim rodzaju połączenie ciepła znad Adriatyku i rześkiego powietrza płynącego z Alp. Biorę głęboki oddech. Jest siedem stopni, a ja mam wrażenie, że przynajmniej o cztery więcej. Lotnisko im. Jože Plečnika na górnym Brniku ma bardzo dobre połączenie z centrum Lublany. Za pięć euro wygodnym autobusem miejskim dojeżdżam do domu. W wielu krajach lokalni mieszkańcy nie lubią stolic. Brytyjczycy nie darzą miłością Londynu, Polacy nie pałają zbytnią sympatią do Warszawy. My jesteśmy wyjątkiem. W końcu słoweńska nazwa Ljubljana pochodzi od słowa "ljubęzen", czyli miłość, i znaczy "umiłowana, ukochana". Ale nie w etymologii tkwi tajemnica tej relacji. Stolica jest odrobinę prowincjonalna. Taki kurort z siedzibą rządu. Z mojej ulubionej knajpki przy doskonałej widoczności można podziwiać Alpy. Godzina drogi i już jestem nad Adriatykiem.
Cześć zamiast dzień dobry
W domu nie ma nikogo. Biorę szybki prysznic, przebieram się i ruszam w miasto. Kiedy zbliżam się do centrum, czuję przyjemny, grudniowy zapach grzanego wina, pieczonych kasztanów i miodu pitnego. Mogę zatrzymać się przy którymś ze świątecznych straganów, jakich pełno nad brzegiem rzeki niedaleko Tromostovia. Wokół rozlega się dźwięk akordeonu, rozbrzmiewa melodia polki i walczyka. Niektórzy podrygują w rytm swojskiego taktu, inni zaś przy drewnianych barach skutecznie rozgrzewają się świątecznym alkoholem i nawzajem pozdrawiają. Jesteśmy narodem zdecydowanie odrzucającym konwenanse. Jest nas zaledwie garstka, zamiast oficjalnego"dzień dobry" (dober dan) lepiej jest więc mówić "cześć" (zivijo). Potem już rozmowa toczy się sama. Chętnie uległabym tej przyjemnej rodzinnej atmosferze i została dłużej, jednak idę dalej - do domu kultury. Jesienią otwarto tam kino Šiška - przystań wszystkich niespokojnych dusz Lublany. Są dni jazzowe, z muzyką alternatywną, niezależnym kinem, jest przytulna knajpa i niewielki parkiet. Bilety wstępu są relatywnie tanie, można się tu dostać miejskim autobusem, taksówką (z centrum nigdy nie zapłaciłam więcej niż 3-4 euro) albo pieszo. Polecam zwłaszcza tę ostatnią formę. Od rynku nazwanego imieniem największego słoweńskiego poety France Prešerna to tylko dwadzieścia minut spacerkiem. W kinie spotykam kilku znajomych. Przy grzanym winie czas pędzi nieubłaganie. Nie wiadomo kiedy robi się pierwsza i lokal zamykają. Nasz wieczór na tym się jednak nie kończy. Jedziemy na Metelkovą. To prawdziwa instytucja. Miasto w mieście. "Kopenhaga ma swoją Christianię, Lublana Metelkovą", powiedział kiedyś znajomy. Rzeczywiście to azyl dla wszystkich nocnych marków, tutaj co wieczór zbiera się słoweńska bohema. Metelkova, która wyrosła na terenie byłych koszar wojskowych, to przede wszystkim kluby z różnorodną muzyką - od eksperymentalnej po rock'n'roll. Na miejscu jest restauracja serwująca kuchnię europejską, kluby alternatywne i atelier prezentujące współczesną sztukę. W tej dzielnicy często zastaje nas poranek. Tak jest i tym razem. Stojąc przed Jalla Jalla, niedużym barem, który przyciąga największą ofertą tutejszych trunków, uśmiecham się do wschodzącego słońca.
Wrodzona aktywność
Budzę się dopiero około południa. Jak każdego rodowitego Słoweńca rozpiera mnie energia. Moi rodacy nawet w weekendy wstają wcześnie, chodzą po górach, jeżdżą nad morze, zbierają grzyby, jagody, kasztany. Jesienią modne są winobrania, prawie wszyscy znają kogoś, kto ma winnicę. Jest nas tylko dwa miliony, krąży nawet żart, że każdy mieszkaniec Słowenii od prezydenta Danilo Türka jest oddalony dwoma znajomymi. Gdy ktoś w sobotę decyduje się zostać w Lublanie, zazwyczaj wybiera się na targ. W hali wybudowanej przez legendarnego architekta Jože Plečnika można kupić dosłownie wszystko. Najlepszym jednak dniem na tropienie okazji jest niedziela. Na pchlim targu kupiłam kiedyś za grosze XIX-wieczną grafikę, która zawsze wprowadza w zachwyt moich gości. Dzwoni telefon, to mój przyjaciel z Francji. Jest w mieście i zamierza jechać na Bled. Obmyślam plan. Noc w Lublanie i dzień w regionie Gorenjska. Dlaczego nie? Z centrum Lublany do Bledu, jak mawiają przewodniki: bramy Alp Julijskich, jedzie się zaledwie godzinę. Patrzę na Phillipe'a, który zaparkował samochód w miejscu, z którego rozpościera się bajeczny widok na polodowcowe jezioro, wyspę z barokowym kościołem i XVI-wieczną dzwonnicą, tzw. dzwonem pragnień obiecującym spełnienie pomyślanego życzenia. W tle, na 100-metrowej urwistej skale, krajobraz dopełnia średniowieczny zamek. Idealny pocztówkowy plan, fotka na zdjęcie profilowe w Facebooku. Na jeziorze nie ma lodu, płyniemy więc łódką na wyspę, aby trzykrotnie uderzyć w dzwon. Żal wyjeżdżać z tej malowniczej okolicy. "Wsiadaj do auta i prowadź, pokażę ci coś piękniejszego", mówię. Phillipe odpowiada coś po francusku, uśmiecha się i włącza silnik. Ruszamy na północny wschód, w stronę jeziora Bohinj. Zanurzam się w fotelu pasażera i delektuję zimową idyllą. Droga jest kręta i sprawia wrażenie, jakby zaraz miała się skończyć. Mijamy alpejskie wsie, drewniane domki podobne do tych w Szwajcarii czy Austrii. Wreszcie docieramy do Triglavskiego Parku Narodowego. Pierwszy przystanek - rzeźba Zlatoroga (słoweńskiego koziorożca). "To król Alp Julijskich, masz pojęcie?", śmieję się do francuskiego przyjaciela. W trakcie spaceru pod górę do prawie całkowicie oblodzonego wodospadu Savica, gdzie w dawnych czasach chrzczono pogańską ludność Słowenii, opowiadam o moich letnich podróżach przez Kranjską Gorę, przełęcz Vršič, aż do doliny rzeki Sočy, która kusi swoimi walorami spragnionych adrenaliny i dziewiczej przyrody. "Jeśli kiedyś przyjedziesz tu w czerwcu, koniecznie musimy pojechać na kemping Adrenalinček (Adrenalinka) we wsi Soča, gdzie organizowane są spływy kajakowe, raftingi oraz wspinaczki. Aha, jeszcze musisz spróbować tego prawdziwego pstrąga z Sočy podawanego z owczym serem", przekonuję. Phillipe pyta o najwyższy szczyt Słowenii. "Skoro wszędzie jest blisko, może wybierzemy się też tam", mówi. Niestety, Triglav rządzi się swoimi prawami. Trzeba mieć dwa wolne dni i niezłą kondycję. Po drodze na szczyt mijamy malowniczą Dolinę Stawów Triglavskich, gdzie można przenocować w schronisku w Tržaška koča na Doliču. Jestem bardzo przywiązana do tego miejsca, ponieważ poznałam tam mojego chłopaka. Ale to materiał na osobną opowieść...
Lodowiec pod ręką
Chcemy zanocować nad jeziorem Bohinj, szukamy więc najbliższego gospodarstwa. Dobry wołowy rosół, domowy chleb, dużą porcję kaszanki, kapusty i smażonych ziemniaczków zamawiamy na miejscu na pół. Wiem z doświadczenia, że całej porcji nie jestem w stanie zmieścić. Zasypiamy natychmiast w przytulnym, wiejskim pokoiku. Zimowy poranek to prawdziwa słoweńska sielanka. Słoweńcy nie wyobrażają sobie życia bez nart! "Gdzie na narty? Jak to na narty? Nie mam nart, a już na pewno nie mamy czasu", reaguje na mój plan Phillipe. Śmieję się. W Słowenii na wszystko jest dość czasu, bo wszędzie jest rzut beretem. Vogel to lodowiec leżący na wysokości 1535 m n.p.m., zaledwie pół godziny drogi stąd. To gwarancja śniegu, nawet wtedy, gdy w dolinach zakwitają ostatnie pierwiosnki. W Kranjskiej Gorze wypożyczamy narty. Wokół pełno dzieci spędzających ferie. Ten region to centrum sportów rodzinnych. Trasy nie są więc zbyt trudne, idealne dla początkujących. Może z wyjątkiem jednej, na której organizowane są mistrzostwa świata. "To miejsce jest punktem startowym moich pierwszych podróży. Region graniczy z Austrią i Włochami. Wystarczy kupić jeden karnet na trzy sąsiadujące ze sobą regiony, by odwiedzić kawał Europy", oznajmiam. Phillipe pyta o zabawę. We Francji słyszał, że Kranjska Gora to stolica słoweńskich imprez. Potwierdzam, że są tu świetne kasyna i kluby, ale nie da się ich porównać z pięknem gór. "Warto przyjechać tu latem. Można łowić ryby, grać w golfa, wspinać się, jeździć na rowerze lub konno pośród alpejskich krajobrazów", zmieniam temat. "Kiedy ostatnio jeździłem na nartach?", zastanawia się. "Na szczęście to jest jak z rowerem. Tego się nie zapomina", przekonuję go. Po paru godzinach szczęśliwi schodzimy w doliny, a zdrowe rumieńce nie schodzą nam z policzków.
Kąpielówki z butiku
Znowu jesteśmy w Lublanie. Kolacja w przytulnej knajpce na starym mieście, gorące kasztany i spacer po parku Tivoli, stołecznych ogrodach luksemburskich. Wystarczająco jak na jeden dzień. Phillipe będzie jeszcze jutro i namawia na kolejną wycieczkę. "Zabierz kąpielówki", mówię więc na pożegnanie. Francuz patrzy na mnie z niedowierzaniem. Macham ręką i uśmiecham się tajemniczo. Nasza kolejna podróż także trwa godzinę. Espresso w Piranie, odpoczynek w zimowym słońcu na rynku Tartiniego. Patrzymy w stronę zaśnieżonych gór, z których wczoraj zjeżdżaliśmy. Oczywiście Phillipe nie zabrał kąpielówek. Wchodzimy więc do jednego z butików w Portorožu. "Czy musimy się kąpać?", pyta, patrząc na metkę z ceną. Po krótkiej dyskusji kupuje najtańszy model. "Rzeczywiście, lepiej było przyjść tu, niż odwiedzać kasyno. Moje ciało marzyło o czymś takim", śmieje się i nurkuje w gorącej wodzie zespołu basenów termalnych hotelu Bernardyn. To genialny dzień dla ciała umęczonego podróżami i szusowaniem. Patrzymy na Adriatyk. "O, tu jest Wenecja, a tam Split", pokazuje. W drodze powrotnej Phillipe mówi, że Słowenia jest jak park rozrywki - wszystko znajduje się pod ręką. Tak, moja ojczyzna jest mała. I na tym polega jej wielkość.