Awangarda? Dadaiści w Zurychu to historia sprzed stu lat. Zabiorę cię tam, gdzie dziś bije jej serce: do Zürich West – mówi M., Polka mieszkająca tu od 30 lat. Wsiadamy w tramwaj na Banhoffstrasse, drugiej po Hongkongu najdroższej ulicy handlowej na świecie. M. mówi, że to miejsce żyje tylko wtedy, gdy czynne są galerie, czyli do piątej. Wieczorami i w niedzielę zieje pustką. Dziś jednak Zurych robi zakupy, w tłumie niemiecki miesza się z włoskim i rosyjskim.
Dojeżdżamy do strefy poprzemysłowej Zürich West. Przechodzimy obok surowych hangarów, torów i wiaduktu kolejowego, w którego arkadach zaaranżowano centrum Im Viadukt – butiki, restauracje, sklepy z meblami.
NA TEMAT:
Wchodzimy w Geroldstrasse. Znajduje się tu wieża z kontenerów – to słynny sklep braci Freitagów. – Ich torby ze zużytych plandek tirów są w Szwajcarii kultowe. Moja kosztowała mnie na studiach miesiąc pracy – mówi M. W 1993 r. Daniel i Marcus, obecnie 40-letni, sprzedali pierwszy egzemplarz wprost z pobliskiego mostu Hardbrücke. To korek na nim zainspirował ich do użycia płacht z ciężarówek, czyli upcyklingu. Dziś w sklepie poza modelami kultowej torby dostać można też w pełni biodegradowalną odzież w stylu sportowej elegancji.
Zwiedzanie Zurychu
Ściemnia się, zacina drobny deszcz. Za plecami mam Swissmill Tower, najwyższy silos ze zbożem na świecie. – I to w środku miasta! – mówi M.
Przede mną strzela w niebo szmaragdowy biurowiec Prime Tower, pod względem wysokości drugi w Szwajcarii (126 m). Z kawiarni Clouds na 35. piętrze widać jak na dłoni Jezioro Zuryskie, którego linia brzegowa ma aż 87 km!
Tego wieczoru M. zabiera mnie jeszcze do Schiffbau, budynku dawnej stoczni, w którym mieści się luksusowa restauracja i awangardowy teatr Schauspielhaus. Ostatnio triumfy święcił spektakl na podstawie „Dekalogu” Kieślowskiego. – Mnie przyciągają tu dobre koncerty jazzowe i slamy – zdradza M.
Rewolucyjny Zurych
Poprzemysłowa dzielnica odmieniona przez sztukę i rozrywkę to jednak dobrze znany trop w miastach na całym świecie. Chcę znaleźć zupełnie nową awangardę, którą tak szczyci się Zurych. Zmieniam kierunek – szukam u źródeł. Spaceruję promenadą wzdłuż Limmatquai, w stronę Bellevue. Po lewej widzę bliźniacze jasne wieże katedry Grossmünster, „matki reformacji” niemieckojęzycznej Szwajcarii. W XVI w. teolog Ulrich Zwingli negował tu stare dogmaty.
Jeszcze przed katedrą skręcam w Ankegasse i wędruję uliczkami starówki do Cabaret Voltaire. W 1916 r. w tej małej kawiarni narodził się ruch dadaistów. Po wejściu widzę dziewczyny nad szkicownikami, chłopaków zanurzonych w rozmowie i lekturze. Żadnych prowokatorów, żadnych szaleńczych okrzyków „Dada!” ani papieży grających na pianinie.
Sto lat temu za rogiem, przy Spiegelgasse 14, mieszkał Lenin z Nadieżdą Krupską. Korzystając z neutralności Szwajcarii, planował rewolucję październikową, a na wzgórzu Uetliberg miał przeprosić żonę czekoladką, że poświęca jej mniej czasu niż marksizmowi. Podobno podziałało.
Przechodzę obok Café Odeon, gdzie Einstein dyskutował ze studentami, a Hugo Ball, Tristan Tzara, Lenin, Mussolini czy Trocki w oparach tytoniu czytali gazety, prowadzili wizjonerskie rozmowy i grali w szachy.
Dochodzę do Bellevue, nad Jezioro Zuryskie. Łabędzie podpływają po rzucone na wodę okruchy, pod platanami kobiety przewracają na rusztach jadalne kasztany.
Wracam wzdłuż rzeki Limmat, na której unoszą się białe łódki przykryte niebieskimi, żółtymi i czerwonymi płachtami. Z daleka widzę pojedynczych ludzi opartych o kolumny w arkadach Wasserkirche, kościoła na niewielkiej wyspie. Słyszę melodię, ale nie potrafię zidentyfikować instrumentów. Są w niej orientalne zawodzenie, smutek i melancholia. Muzyka opowiada czyjąś historię. Widzę skrzypce podłączone do wzmacniacza i ubranego na czarno, szczupłego mężczyznę o blond włosach. To Julien Eden, skrzypek i jogin. Jego skrzypce snują mistyczne opowieści ze Wschodu, a gra to dla Edena forma medytacji. Znalazłam coś zupełnie nowego – tak nowego, że jeszcze trudno to opisać. Awangardę.
Zurych inny niż wszystkie miasta
Z trudem uchylam ciężkie kotary. Pierwsza, druga, na każdej srebrzy się secesyjny deseń. Nawet nie zauważam, kiedy wciąga mnie ludzkie ciepło, a gwar mile ogłusza. Hiltl pęka w szwach: emeryci, 20-latkowie, rodzice z małymi dziećmi, które rysują po szklanych ścianach. Welurowe kanapy w kolorze amarantu i jaskrawej zieleni kuszą, żeby się w nie zapaść i obserwować. – Madame to, madame tamto – kelnerzy są perfekcyjni. Błyskają zamaszyście niesione tace, podskakują bordowe kamizelki, mnożą się ukłony, skinienia, żółte rulony rachunków. Jestem oczarowana. Jakbym trafiła do „Grand Budapest Hotel”.
Subtelny urok sztuki kelnerskiej w Hiltl przenosi mnie w przeszłość. Wedle Księgi Rekordów Guinnessa to najstarsza i nieprzerwanie działająca restauracja wegetariańska na świecie. „Since 1898”, czytam w menu. Z czasem powstały przy niej ośrodek jogi, akademia zdrowego gotowania, biblioteka, a nawet wegetariański klub nocny. Pod koniec XIX w. Zurych był w awangardzie holistycznego myślenia o człowieku. Działał tu wówczas doktor Max Bircher-Benner, wynalazca musli, który dostrzegał relacje między jedzeniem, ciałem człowieka a społeczeństwem. Leczył gruźlików dietą opartą na surowych warzywach. Skuteczność jego terapii potwierdził sam Thomas Mann: „Moje niesforne trawienie poprawiło się znacząco, jak nigdy przedtem”.
Mój wzrok pada na filar, do którego przytwierdzony jest stojak z pocztówkami. Na jednej z nich widzę naszkicowaną kiełbasę i napis: „Ceci n’est pas une saucisse” (fr. „To nie jest kiełbasa”). Napis na drugiej, z filetem w panierce z serem i szynką, czyli typowym kotletem szwajcarskim, informuje: „Ceci n’est pas un cordon bleu” (fr. „To nie jest cordon bleu”). O co tu chodzi? – zachodzę w głowę. Głodna, idę do bufetu. – Na brunch podajemy sto potraw wegetariańskich z całego świata. I oryginalną, wyrabianą na miejscu korzenną ice tea, musisz koniecznie spróbować! – zachwala menedżer. W rzędach srebrnych pojemników widzę: vegetarian meatballs, vegetarian tatar, ladies fingers, quiche, mango mousse. Między polującymi na rarytasy klientami uwija się obsługa – menedżer Chińczyk sprawdza, czy nie brakuje chrupiącego naana, Sikh w czerwonym turbanie uzupełnia pojemnik z pad thaiem, w którym długie kiełki udają makaron, Pakistańczyk wnosi do bufetu tofu w pomidorowym sosie curry.
Hiltl otworzył delikatesy – pierwszy w Szwajcarii wegetariański sklep mięsny, Vegetarian Butcher. Można tam kupić wegetariański cordon bleu (to głównie soja), a w bufecie spróbować klopsów, które przypominają te z wołowiny. Mięso zastąpiono tofu, tempeh i serem paneer. Wciąga mnie ta iluzja, gra ze zmysłami. Pocztówkowa kiełbasa, która nie jest kiełbasą, odsyła do słów surrealisty Magritte’a: „To nie jest fajka”. To tylko złudzenie. Jedzenie w Hiltl ma być jak halucynacja. Daję się omamić i zachodzę jeszcze dwa razy.