O różnych dziwactwach, które zdarzało mi się w świecie jadać, już kiedyś pisałam. Niektóre potrawy szokowały wyglądem, ale smakowo wcale nie były takie złe (np. larwy albo tarantule). Inne na pierwszy rzut oka wyglądały w porządku, jednak zapach czy smak sprawiały, że ich przełknięcie okazywało się nie lada wyzwaniem (choćby podgniły rekin). Zdarzały się również i takie, które łączyły w sobie wszystkie najgorsze cechy (oszczędzę opisów). Jedyną rzeczą, której nie odważyłam się spróbować, był filipiński przysmak – surowe jajo z kaczym embrionem.
No dobrze, a co z kulinariów lubię i do czego na swoich wyprawach tęsknię? Wiadomo, wcześniej czy później nadchodzi moment, gdy z rozmarzeniem mówimy, co każdy by zjadł. Wśród moich kolegów rekordy popularności biją golonka, bigos i schaboszczak. Mnie natomiast przed oczami staje pomidorówka mojej mamy albo naleśniki – specjalność taty. Różne w świecie jadłam, ale takich jak on, nie robi nikt!
NA TEMAT:
Z drugiej strony, są też produkty reprezentujące typowe polskie smaki, które można wziąć ze sobą w podróż. Kiedyś, podczas trzymiesięcznej żeglugi jachtem przez Ocean Arktyczny, przyrządziłam zabraną z domu kaszę gryczaną z dodatkiem torebkowego sosu grzybowego. Kolega Szwed, z którym wtedy płynęłam, najpierw nieufnie spoglądał na talerz (nigdy takiej kaszy nie widział), a potem przyznał, że szkoda, że nie zabrałam „tego czegoś” więcej.
Pewniakiem są kabanosy. Je też wszyscy lubią. No, chyba że trafimy na muzułmanina – wieprzową kiełbaską lepiej go nie raczyć. Nawet ja, choć nie jestem wielką fanką mięsa, kabanosy na dłuższe wyprawy biorę zawsze. Wydzielam je sobie w szczególnych momentach: np. w nagrodę albo wręcz przeciwnie – gdy coś pójdzie nie tak i chcę sobie poprawić humor.
Podobną funkcję spełniają tachane w plecaku polskie słodycze. Nawet na wyprawie na Mount Everest w obozie bazowym miałam ze sobą ptasie mleczko. Było dosłownie i w przenośni osłodą trudów wspinania. Tymczasem w Islandii w niemal każdym spożywczaku dostaniemy prince polo czy delicje. I wcale nie chodzi tu o polskich turystów – Islandczycy zakochali się w nich już dawno temu.
Czasem można się jednak naciąć, bo nie wszystko, co z nazwy polskie, jest polskie w rzeczywistości. Przekonałam się o tym, gdy w USA na straganie z hot-dogami zobaczyłam reklamę „Polish hot dog”. Teraz już wiem, że „polish” (dosłownie: polski) w tym przypadku jest zwyczajnie synonimem słowa „wieprzowy”.
Podobnie sprawa ma się z „kiełbasą krakowską”. Spotkałam się z tą nazwą m.in. w hipermarkecie na Alasce, na Czukotce (dziwnie wygląda „krakowska” pisana rosyjskimi bukwami), a także w Gwatemali (w wersji „Salchicha Cracovia”). Wszystko, rzecz jasna, produkowane na miejscu i smakowo od naszej krakowskiej dość odległe. Nie ukrywam jednak, że owe odkrycia połechtały moją narodową dumę. Podobnie z „polskimi ogórkami” kupionymi na kanadyjskim Jukonie. Również i one polskie były wyłącznie z nazwy (etykieta zdradzała: „made in Canada”), ale ujęła mnie poprawna pisownia, zadbano nawet o kreskowane „ó”.
Przed moim niedawnym wyjazdem do Japonii, zadzwonił do mnie tata, zapraszając na przedwyjazdowe placki ziemniaczane (kolejny polski specjał, który uwielbiam!). A jak wrócę, prosto z lotniska przyjadę do niego na wspomniane, zawsze wyczekiwane naleśniki. Bo sushi, sashimi, zupę miso i inne japońskie specjały chętnie zjem, ale nie ma jak to, co rodzime, a najlepiej domowe.