Wkrótce okazało się, że tłum był ewidentnie nasz. Postanowiłem przecisnąć się między ludźmi i zasięgnąć języka przy samym wejściu. Próżny mój trud. Ciżba była nieprzebyta. Udało mi się jedynie dotrzeć do czerwonych taśm, których celem miało być najprawdopodobniej strumieniowanie mas ludzkich. Od korpulentnego Amerykanina obwieszonego elektroniką dowiedziałem się, że jeśli nie mam na dziś biletu, to nawet nie mam co próbować. Wszystko już wyprzedane.
Biletu? Do księgarni? Coś tu nie grało. Chciałoby się rzec, że w ten sposób odbiłem się od drzwi legendarnej księgarni Lello w Porto, ale byłaby to nieprawda. Jeśli od czegokolwiek się tam odbiłem, to od spoconych ciał ludzi stojących przed nią.
NA TEMAT:
Najpiękniejsza księgarnia świata
Lello to legenda. Według rozlicznych serwisów internetowych oraz dwóch naszych przewodników jest jedną z „najpiękniejszych” księgarni na świecie. Wyróżnia się urzekającą atmosferą, jakiej próżno szukać w sieciowych molochach, które rządzą księgarskim światkiem. Lello jest inna, jedyna w swoim rodzaju, wspaniała. Do tego stopnia, że dzięki niej powstał podobno „Harry Potter”.
Na początku lat 90. J.K. Rowling była bowiem żoną portugalskiego dziennikarza i mieszkała w Porto. Uczyła dzieci angielskiego, ale sporo czasu spędzała też w „swojej ukochanej księgarni”. Czyli właśnie w Lello & Irmão. Należy przypuszczać, że w tamtym czasie światowe media nie odkryły jeszcze tego przybytku. Bo gdyby tak było, przesiadująca tam Pani Rowling prędzej by zwariowała, niż wymyśliła sagę o małym czarodzieju.
Wróciliśmy zrezygnowani do hotelu. Zerknąłem do internetu, licząc, że znajdę informację o jakimś niezwykłej wagi wydarzeniu, które pechowo tego dnia odbywało się w księgarni. Wyobrażałem sobie, że był to wykład co najmniej jakiegoś noblisty. Nic z tych rzeczy. Strona internetowa brutalnie rozwiała moje wątpliwości. Ten tłum nie wiązał się z żadnym szczególnym wydarzeniem. Był stanem normalnym.
Selfie w sklepie z książkami
Księgarnia jednak wychodziła takim zbłąkanym duszom jak my naprzeciw i oferowała sprzedaż biletów online. Wystarczyło kliknąć kilka razy, podać numer karty kredytowej i wybulić 11 euro. Dwa dni później staliśmy w tłumku przed księgarnią. Trzeba oddać sprawiedliwość: posiadanie juniora, który postanowił się spektakularnie rozwrzeszczeć, pozwoliło nam ominąć kolejkę. Pan o aparycji agenta Secret Service i uśmiechu z reklamy pasty do zębów przeskanował elektronicznym czytnikiem nasze jeszcze bardziej elektroniczne bilety i już mogliśmy wchodzić. Młody zamknął paszczę, a my przygotowywaliśmy się na opad szczęk.
Nic takiego nie nastąpiło. W środku kłębił się równie nieprzebrany tłum jak na zewnątrz. W oddali majaczyły kunsztowne drewniane schody. Ich urodę zasłaniały nieco dziesiątki ciał wygiętych w charakterystyczne pozy do selfie. Przecisnąłem się między nimi i wdrapałem na antresolę. Na stojaczku przy kasie znalazłem skromne opracowanie historii księgarni. Zaopatrzono je w efektowne fotografie wykonane najprawdopodobniej w godzinach, w których miejsce jest zamknięte. Obejrzałem sobie na nich dokładnie, jak wyglądają owe fantastyczne schody oraz misternie rzeźbione regały na książki. Przyjrzałem się też archiwalnym zdjęciom z czasów, kiedy Lello była po prostu sklepem z książkami. Wszystko to wyglądało imponująco. Nabrałem wręcz przeświadczenia, że naprawdę znajduję się w miejscu wyjątkowym. Z tego zamyślenia wyrwała mnie rodzina Japończyków, która w pogoni za zdjęciem postanowiła mnie subtelnie stratować.
Zszedłem na dół. Odnalazłem Julkę z juniorem i wyszliśmy na zewnątrz. Obok był sklep z pamiątkami z księgarni. Tu było nieco luźniej. Na wielkiej ścianie naklejono realistyczną tapetę ze zdjęciem magicznego wnętrza Lello & Irmão. Jacyś ludzie robili sobie na jej tle selfie. Kolejni czekali cierpliwie na swoją kolej.