Będę dziś adwokatką diabła i zapytam wprost: czy nie lepiej zostać w domu? Takie pytanie na łamach magazynu o podróżach wydaje się dosyć przewrotne. Ale należy je sobie w końcu postawić. Skąd ta tęsknota do wszystkiego, co odległe? Skąd niepokój, że wszystko, co dobre, jest gdzie indziej? A może jest to raczej chęć ucieczki przed prozą życia, a nawet przerażenie faktem, że czas mija, a my się starzejemy, i każdy dzień zmniejsza boleśnie mapę naszych możliwości. Czego właściwie szukamy? W sumie wszystko, co nas czeka tam daleko, można przeżyć w domu. Świat odrealnia się, wchodzi w powtarzalne procedury i przestaje nas dotykać. Czujemy się zamknięci; nie doświadczamy żadnego uniesienia. A świat nierealny staje się coraz bardziej realny.
Żyjemy życiem rodziny z serialu, mylimy postaci z aktorami. Dziwne są splątania tego, co rzeczywiste i nierzeczywiste. Zdarzyło mi się raz, podróżując ze swoją małą rodziną, że zatrzymaliśmy się na chwilę w malowniczym miasteczku w pewnym egzotycznym kraju, gdzieś wysoko w górach. Widok oszałamiający – góry, jezioro w dole. Gdy robiliśmy zakupy i rozmawialiśmy po polsku, podszedł do nas pewien starszy człowiek i zagadnął nas czystą polszczyzną. Był bardzo miły, zaprosił nas do swojego domu z ogrodem, z palmami i kwitnącym drzewkiem pomarańczy. Poczęstował kawą, pozwolił odświeżyć się, a potem opowiedział historię swojego życia.
NA TEMAT:
Otóż wyjechał tuż przed stanem wojennym i w obliczu wydarzeń postanowił zostać za granicą. Przez kilka lat nie mógł sobie znaleźć miejsca i kręcił się to tu, to tam, w końcu osiadł w tym kraju z powodu, jak mówił, „przyzwoitego klimatu”. Zaczął robić interesy, powiodło mu się, poznał przystojną wdowę. Mieszkali szczęśliwie w tym oto domu przez ostatnie dwadzieścia lat, lecz ona umarła niedawno. I odtąd mieszka tu sam. Bardzo się cieszy, że nas wypatrzył – opowiemy mu, co w kraju. Bo zawsze jest ciekawy nowin z Polski. Nigdy nie ma dość. Opowiadaliśmy mu więc, kłócąc się o szczegóły politycznych sporów, nazwiska ministrów. Mieliśmy wrażenie, że czynimy ludzki dobry uczynek, bo ten Latarnik tęskni za ojczyzną nieustannie i nasze opowieści zaspokoją tęsknotę choć na chwilę. Słuchał, kiwał głową, czasami zdumiewał nas nader przytomnym pytaniem. I gdy chcieliśmy już się żegnać, poderwał się nagle z krzesła i łapiąc nas za rękawy zawrócił. Musieliśmy skosztować jeszcze wina, obejrzeć karczochy w warzywniku, podziwiać widok z tarasu, w końcu na stole pojawił się domowy likier. Jego gościnność była już trochę kłopotliwa, ale tłumaczyliśmy to sobie nostalgią. Wydawało się, że wykorzystaliśmy wszystkie rezerwuary wiedzy o kraju, ale domagał się jeszcze, i coraz bardziej stawał się w tym natrętny.
Gdy popełniliśmy jakąś nieścisłość, krzywił się, machał ręką. Syn usnął już na kanapie, zaczęło się ściemniać, a nam wciąż nie udawało się ujść spod jego stanowczego zainteresowania. Przy każdej próbie wyjścia reagował histerycznie – Jeszcze nie skończyłem! W końcu zaprowadził nas do pokoju, w którym stał ogromny telewizor. – Mam wszystkie polskie programy – oznajmił, i zaczął demonstrować. Nie udawał już, że nic nie wie o kraju. Wręcz przeciwnie, jest świetnie we wszystkim zorientowany – lepiej niż my. Całymi dniami ogląda polską telewizję, zna każde nazwisko, każdy program. Przewyższał nas swoją wiedzą o całe Himalaje i okazał się specem od Polski, w której nie był prawie trzydzieści lat. Zrozumiałam, że te pytania były po to, by nas sprawdzić, a siebie utwierdzić w wirtualnym życiu. Mimo pomarańczy i palm był bardziej „polski” niż my.
Staliśmy w tej telewizyjnej jaskini zaskoczeni i oszukani. Moja chęć ucieczki była już paniczna, bo przyszło mi do głowy, że mamy do czynienia z szaleńcem. – Dlaczego nie wróci pan? – zapytałam.– Co ja bym tam robił, proszę pani? No tak, cóż by to była za przyjemność śledzić kraj, w którym się jest? Pod pretekstem wyjścia z dzieckiem do łazienki wymknęłam się. Bez pożegnania. Jeszcze przez chwilę zakładnikiem został mąż, ale i on wyswobodził się w końcu z pajęczyn tego Sinobrodegopatrioty. Noc spędziliśmy w samochodzie, na przełęczy, gdzieś wysoko, bardzo wysoko w górach. Po północy zapadła dziwna szara mgła. Świat przestał istnieć – Polska i ten kraj, wszelkie punkty wyjścia i dojścia. Drzemaliśmy w tej mgle, jakby nagle zastał nas jakiś niebyt, i dopiero rano mogliśmy orientować nasze mapy na port – te wewnętrzne i te całkiem konkretne, papierowe. To jest całkiem banalna historia, i wcale nie egzotyczna. Opowiada, jakim złudzeniem może być realny dystans, i gdzie tak naprawdę odbywają się nasze podróże: w głowie. Po co więc tracić pieniądze, ryzykować choroby, skoro wszystkiego można doświadczyć bezpiecznie we własnym mieszkaniu? Po co nam ta melancholia, gdy okazuje się, że własne miasto, własny dom żyją dalej swoim rytmem i za nic mają nasze podróżne ekscytacje?
Nagle codzienność, która zaskoczy od jutra monotonnym rytmem, wydaje się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Bo wiemy, że jednak życie jest gdzie indziej. Bywa jeszcze inne, już nie tak wzniosłe zakończenie. Oto wracamy oszołomieni i przestymulowani. Widzieliśmy niezwykłe rzeczy, na dowód czego przywieźliśmy tysiąc zdjęć. Zapraszamy przyjaciół i raczymy tamtejszym trunkiem; zaczynamy projekcję. To, co przeżyte mieści się teraz na ekranie komputera albo w albumie – przeżycie instant. Boleśnie okrojone do obrazka. Ale czy dałoby się to wszystko pokazać inaczej? Goście nudzą się coraz bardziej, ukradkiem ziewają, nie słuchają naszych opowieści o przygodach, pagodach i botanicznych ewenementach. Wtedy kiełkuje w nas myśl, że nasz wysiłek jest daremny, że nie da się w żaden sposób przekazać innym tego, co się przeżyło. I w tym sensie każda podróż skazana jest na niedopowiedzenie i jest podróżą samotną. Nie można się nią podzielić z nikim. Jak Kwiatem Paproci.