„Jaki śmieszny facet”
Tony’ego zobaczyłam po raz pierwszy w telewizji. Opowiadał o skoczkach w Acapulco. Powiedziałam: – Jaki śmieszny facet. I wyłączyłam program. Na żywo poznałam go kilka lat później w 1974 r. w Meksyku. Miałam propozycję od Ryszarda Badowskiego, prowadzącego program „Klub Sześciu Kontynentów”, żeby zrobić wywiad z Halikiem. Tony mieszkał wówczas w Meksyku i właśnie wrócił z Gujany Francuskiej. Był korespondentem amerykańskiej telewizji NBC na Amerykę Łacińską i prezesem związku dziennikarzy zagranicznych. W związku z tym organizował wycieczki po Meksyku. Po wywiadzie zaprosił mnie na jedną z nich i zaiskrzyło między nami.
Wyprawa do stolicy Inków
Tony’ego, który był operatorem filmowym, interesowało to, co się porusza – przyroda i ludzie. Mnie zaś to, co stoi, czyli sztuka i zabytki. Gdy w Peru poznałam profesora Edmundo Guilléna i dowiedziałam się o organizowanej przez niego wyprawie do ostatniej stolicy Inków Vilcabamby, od razu powiedziałam, że chcę wziąć w niej udział. Zainspirowałam Tony’ego, a on swoją telewizję. Znalazło się trochę pieniędzy i wyruszyliśmy.
Do Vilcabamby już wcześniej docierali odkrywcy, np. Hiram Bingham. Stwierdził on jednak, że to miejsce nie może być stolicą Inków, bo wygląda za biednie. Później uznał, że Machu Picchu, które odkrył w 1911 r., jest właśnie Vilcabambą. Profesor Guillén znalazł jednak w archiwum indiańskim w Sewilli listy żołnierzy hiszpańskich, którzy zdobywali Vilcabambę w 1572 r. i opisywali drogę do niej. Tropem tych listów ruszyła nasza wyprawa.
Musieliśmy dolecieć do Cuzco samolotem, pociągiem dojechać do Quillabamby, potem ciężarówką w góry, a końcówkę pokonać na koniach, mułach i pieszo. Odnaleźliśmy ruiny inkaskie i osmalone ogniem dachówki z Pałacu Inka. O jego pożarze pisano w kronikach. Były one dowodem, że znaleźliśmy właściwe miejsce.
Hiszpanie przez lata twierdzili, że państwo Inków skończyło się w 1532 r., zaś potomkowie Inków mówili, że to nieprawda, bo ich państwo przetrwało 40 lat dłużej – do upadku Vilcabamby. Nasza wyprawa to potwierdziła.
Z kamerą wśród Indian
Tony Halik. Archiwum Elżbiety Dzikowskiej (CC Wikimedia)
Indianie stali się ulubionym tematem filmów dokumentalnych Tony’ego. W Meksyku byliśmy u Tarahumarów i Lakandonów – bezpośrednich potomków Majów. Spędzaliśmy wśród Indian kilka, czasem kilkanaście dni. Porozumiewaliśmy się po hiszpańsku lub przez tłumacza.
Do Lakandonów pierwszy raz dolecieliśmy awionetką powiązaną sznurkami i wylądowaliśmy pośród dżungli. Na dole czekali Indianie w strojach jeszcze wtedy robionych z włókien kory drzewa. Wzięli nasze bagaże i przez kilka kilometrów szliśmy do ich wioski. Dali nam dom modrzewiowy.
W wiosce stała świątynia. Kapłan zaprosił nas do środka i filmowaliśmy obrzędy, które tam się odbywały. Kamera w tamtych czasach była wielka. Taśmy trzeba było zmieniać bezustannie. Woziliśmy ich dużo i nosiliśmy ze sobą czarny worek, by ochronić je przed naświetleniem. Chowaliśmy do niego głowy, by w środku zmieniać taśmy.
Znikające plemiona
Byłam potem w wiosce Lakandonów po raz drugi i trzeci. Doprowadzono do niej asfaltową szosę. Gdzieś w głębi dostrzegłam przykryte gałęziami samochody. Stoją schowane, bo skoro Indianie pobierają od turystów opłaty za zdjęcia, to wszystko musi odpowiednio wyglądać. Gdy chciałam ostatnio ich sfotografować, musiałam im zapłacić, by wyciągnęli ostro zakończone kije i udawali, że uprawiają nimi ziemię. Kiedy byłam tam po raz pierwszy, pokazywali mi to tak po prostu, naturalnie. Przez ten czas misjonarze nawrócili ich na chrześcijaństwo. Nie mają już świątyni. Nie dbają też o zachowanie tradycji. Czasami jednak jest odwrotnie i turystyka przyczynia się do utrwalenia dawnych zwyczajów. Plemionom opłaca się zachowywać tradycję, bo gdyby byli tacy „normalni”, to turyści nie płaciliby im za pozowanie. Ale taki jest świat. Indianie, kiedy widzą w telewizji i w komórkach, jak my żyjemy, to też chcą mieć światło elektryczne czy lodówkę. Żyć łatwiej. Chciałabym z jednej strony, żeby ich świat przetrwał, ale z drugiej strony rozumiem, że oni również pragną się zmieniać. My przecież też się rozwijamy. Nasi przodkowie żyli w puszczy, a teraz mieszkamy w domach.
Archiwum E. Dzikowskiej (CC Wikimedia)
Pieprz i wanilia
Mieliśmy wspólną pasję – poznawanie świata i pokazywanie go innym. Świat był dla Polaków wtedy zamknięty, a myśmy to okienko im uchylali. Program „Pieprz i wanilia” nagrywaliśmy u siebie w piwnicy, nie w studiu telewizyjnym. Uznaliśmy, że tak będzie bardziej kameralnie, widzowie będą się z nami utożsamiali, poczują się zaproszeni do naszego domu.
Choć w porywach oglądało nas podobno 18 milionów widzów, telewizja nie dokładała się do naszych wyjazdów. Musieliśmy sami sobie radzić i jak najskromniej podróżować, jak najdłużej przebywać w danym miejscu, by jak najwięcej zobaczyć i poznać.
Tony pokazywał czasem zdjęcie, które zrobiliśmy sobie w Tucson w miasteczku filmowym i mówił: – Napadam na dyliżanse, a moja żona jest burdelmamą. Tak naprawdę Tony dobrze zarabiał jako dziennikarz NBC, a potem miał niezłą emeryturę. Przeznaczaliśmy więc te środki na to, by Polakom przybliżać świat. Do dziś spotykam się z wielką życzliwością ze strony osób, które pamiętają nasz program, więc myślę, że warto było to robić.