Liczysz samotnie przejechane kilometry?
Tylko wtedy, kiedy ktoś zadaje mi takie pytanie. Sama nigdy nie patrzyłam na liczbę kilometrów – nie były dla mnie ważne ani nie odzwierciedlały trudności wypraw.
Twoja pierwsza podróż na motocyklu też była samotna?
Tak. Pierwsza podróż była do Chorwacji, wspominam ją bardzo ciepło. Studiowałam jeszcze – miałam 23 lata. Kupiłam wtedy pierwszy porządny motocykl.
Czy przed „Kobietą na motocyklu” była „Dziewczynka na motorynce”?
Nie, zawsze na motocyklu [śmiech] – fakt, pierwszy był mniejszy, różowy, jeździłam nim po Warszawie, ale jednak był to motocykl. Natomiast do Chorwacji jechałam już dużym, czarnym Banditem. Spotkałam się z bardzo ciepłym przyjęciem. Podróż wspominam świetnie, pomimo że były oczywiście trudne momenty, kiedy się przewróciłam, kiedy było zimno czy padał deszcz, albo kiedy po całym dniu jazdy krętą drogą omdlewały mi ręce, a za mną trąbiono, że za wolno jadę. Czasem płakałam nawet z bezsilności. Ale ludzie rekompensowali wszystko – przekazywano mnie sobie z „rąk do rąk”, opiekowano się mną. Kiedyś na przykład spóźniłam się na prom i zostałam sama w porcie, nad ranem. Nikogo nie było, wszystko pozamykane, kręcili się tylko rybacy wypływający na połów. Zabrali mnie ze sobą, złowione sardynki wrzucili na grilla i zrobili na drogę kanapki – takich spotkań było mnóstwo. Pierwsza podróż pokazała mi, że samotne jeżdżenie może być fantastyczne.
Ale nie sądziłaś wtedy, że to będzie twój sposób na życie? Do kolejnego wyjazdu upłynęło kilka lat.
Tak, miałam przerwę, m.in. ze względu na poważny wypadek w Warszawie (wjechał we mnie samochód). Potem była Portugalia, a po Portugalii długa przerwa, bo aż 4-letnia. Prosto ze studiów wpadłam w świat korporacji. To był moment, w którym próbowałam określić siebie w jakiejś roli i znaleźć swoje miejsce w życiu. Wzorem, według którego żyli moi znajomi i rodzina, były studia i potem praca w korporacji. Pracowałam w dziale szkoleń. Przez pierwszy rok tylko raz dotknęłam motocykla, aby dojechać nim do pracy.
Kiedy przyszedł przełom?
To się działo stopniowo; najpierw odeszłam z korporacji do mniejszej firmy – myślałam, że może tam lepiej się odnajdę. Ale okazało się, że jeśli już coś robię, to na tyle się angażuję i chcę być w tym dobra, że odstawiam inne rzeczy na bok. W pewnym momencie poczułam, że wchodzę w role, do których nie pasuję. Nie potrafię spędzać przy biurku tyle czasu, nie potrafię wysyłać tysiąca maili – to nie mój świat. Zrezygnowałam z pracy. Mieszkałam wówczas w Gdyni; chodziłam na długie spacery, w raczej kiepskim nastroju i z poczuciem porażki: miałam prawie 30 lat, byłam bez pracy i nie wiedziałam, co dalej. Znajomy powiedział mi: rób to, co lubisz. Na mojej liście najwyżej były podróże, pisanie, robienie zdjęć, motocykl. Postanowiłam wyjechać w podróż, znaleźć wsparcie finansowe, pisać blog.
Czerwone krajobrazy Cuesta de Miranda – Argentyna, fot. archiwum prywatne Anna Jackowska
Czyli od początku był pomysł, żeby spróbować się z tego utrzymywać?
Nie do końca. Z pierwszych wyjazdów nie napisałam żadnego artykułu. To, co robię, wydawało mi się tak zwyczajne, że nie widziałam sensu dzielenia się tym z innymi. Dopiero po Maroku opublikowałam jeden tekst, z którym poszłam do najbliższego dilera BMW, mówiąc: – To jest mój artykuł. Jeszcze nie mam pomysłu na podróż, ale gdybym coś wymyśliła, dacie mi motocykl na podróż? I usłyszałam: – tak. Potem zaczęło się szukanie funduszy. Wszystko się jakoś zaczęło układać.
Nie dość, że jeździsz sama, to jeszcze motocyklem, na którym jesteś „odkryta”, niczym nie odgrodzona od świata dookoła...
Po Maroku nauczyłam się jednej rzeczy; żeby przyjmować to, co się spotyka, nie stawiać bariery. Kiedy wjeżdżam w dane miejsce, nie myślę, że jestem odkryta, i że przez to coś złego może mnie spotkać, ale że dzięki temu jestem gotowa przyjąć więcej niż człowiek schowany w autobusie czy aucie. To świadome zaproszenie ludzi do kontaktu. Okazuję im też w ten sposób zaufanie. Ludzie przyjmują moją otwartość i odpowiadają na nią tym samym.
Jesteś niezależna, ale podczas samotnej podróży jest na odwrót: polegasz na miejscowych, plus wzbudzasz ogromne zainteresowanie. Czy to cię nie męczy?
Podróżując, nie uciekam od ludzi. Nie jadę po to, żeby pobyć sama ze sobą, ale właśnie z tubylcami, żeby przyjrzeć się ich życiu. Czasem ich nadgorliwość bywa męcząca, ale wynika z chęci pomocy i zaopiekowania się. Zresztą, zawsze mam motocykl i mogę z takiej sytuacji „wyjechać”, choć czasem jest ciężko, bywają dni, że każde tankowanie to np. pretekst do herbatki [śmiech].
Zdarzyła ci się kiedyś wywrotka?
Tak, na przykład w Argentynie, na słynnej R40; był kopny żwir, a ja dokręciłam za mało gazu. Trochę się poobijałam, ale mogłam jechać dalej, trzeba było tylko wyprostować kierownicę – na szczęście pomogli mi napotkani motocykliści.
Pingwiny Magellana w rezerwacie na półwyspie Valdés, fot. fot. archiwum prywatne Anna Jackowska
Trudno się jeździ na motocyklu?
Mój załadowany motocykl waży ok. 250 kg. Kiedyś przeczytałam taki komentarz: co to za wysiłek, wystarczy nalać paliwo do baku i jedziesz. Hm, mogłam się tylko uśmiechnąć – z wielu podróży wracam o 2-3 kg lżejsza. To walka z silnym wiatrem, niskimi temperaturami. Deszcz na przemian ze słońcem. Przygotowuję się, ćwicząc; wzmacniam plecy, ręce, klatkę, chodzę na siłownię, biegam. Raz wracając z Włoch, zrobiłam 900 km jednego dnia. Końcówkę pokonywałam ostatkiem sił, ręce miałam jak z waty – dojechałam tylko dzięki sile psychiki. To niewyobrażalny wysiłek, pracuje całe ciało i umysł.
Czyli nie wspomniasz Włoch zbyt dobrze?
Mam stamtąd tkże dobre wspomnienia. Uwielbiam południe tego kraju. Ludzie są otwarci, choć szorstcy i dumni. Kuchnia prosta, pachnąca słońcem. Przydarzyły mi się tam fantastyczne historie; w Neapolu sprzedawałam owoce na targu, w Lago di Faro zobaczyłam mury zatopionego miasta, a na Sycylii wypłynęłam na połów miecznika.
A jak to jest, zostać wyprzedzoną przez skuter?
Obciach! Największy, jaki może być [śmiech]. Ale trzeba się z tym pogodzić, włoscy kierowcy na krętych drogach są nie do pokonania, mają w sobie szaleństwo, polot i, przede wszystkim, mnóstwo techniki. Wiedząc to, i tak czułam się pokonana. Np. jadę wybrzeżem Amalfii, próbuję wyprzedzić dwa samochody, przyczajam się, po czym nagle wyprzedza mnie dwóch chłopaczków na skuterku, jeden się odwraca i śmieje ze mnie, a kierowca jeszcze rozmawia przez telefon... Porażka!
Gdzie się widzisz za 10 lat?
Chciałabym dalej podróżować i pisać, dzielić się pasją, inspirować do realizacji marzeń – np. coraz więcej pracuję z dziećmi; jestem taką „Panią od podróży”. No i mam nadzieję, że nigdy nie odstawię motocykla! To część mnie. Wsiadasz, zakładasz kask, wrzucasz bieg i jedziesz, czując w sobie niewyobrażalną siłę! Tego z niczym nie da się porównać.