Agnieszka Rodowicz: Którą górę lubisz najbardziej?
Piotr Pustelnik: Dla mnie każda jest przepiękna. Ale na jednych czułem się lepiej, na innych gorzej i nie lubię do nich wracać nawet myślami. Tak było podczas wypraw na Dhaulagiri i Kanczendzongę, gdzie panowała nieprzyjemna atmosfera. Zmęczyła mnie też Annapurna, na którą pięć razy próbowałem wejść. Nie ma brzydkich gór, wspomnienia bywają trudne.
Podobno dotarcie do miejsca, z którego widać Everest, było dla ciebie przeżyciem mistycznym. Dlaczego?
Moim celem było tak pokierować swoim życiem, by wejść na ten szczyt. Miał być symbolicznym końcem mojej alpinistycznej drogi. Jak się potem okazało, o wiele bardziej rozwinąłem się po Evereście. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Tak więc jak go pierwszy raz zobaczyłem, a dzieliło nas jeszcze 80 km, oniemiałem z wrażenia, że jest tak potężny. Nie tylko ja. Wszyscy na moment wstrzymaliśmy oddech. Był to porażająco piękny widok.
Mówisz, że Everest był celem. A mottem książki jest zdanie: „Nieważny jest cel, ważna jest droga”.
Ale czasami koniec drogi prowadzi przez cel. Nie mam zarazem podejścia: nieważne gdzie, ważne z kim. Gdyby tak było, jeździłbym z kumplami na ryby na Mazury. I też byłoby fajnie. Ale ja chciałem się wspinać. Tylko brałem pod uwagę, że nie będziemy mogli wszyscy, cały zespół, wejść na wierzchołek. I wtedy byłem gotów z niego zrezygnować. Bo ważniejsze jest dla mnie wspólne przebycie drogi niż szczyt. Nigdy nie miałem podejścia, że za wszelką cenę muszę wejść. Chyba dlatego, że jestem strachliwy.
NA TEMAT:
Dlaczego cały zespół ma rezygnować z wejścia, a nie tylko osoba, która nie może dalej pójść?
Tak też oczywiście bywało. Kiedy w 2006 r. wchodziliśmy na Annapurnę, Peter Hámor zdobył szczyt, a ja z Piotrkiem Morawskiem zrezygnowaliśmy, by zostać z niewidzącym wskutek ślepoty śnieżnej Tybetańczykiem. Taka decyzja jest zawsze kwestią wolnego wyboru człowieka. Tym bardziej że każda sytuacja jest inna. Dużo zależy od atmosfery panującej w zespole. Na Loganie [Mount Logan, Kanada – red.] w 2012 r. ja i mój partner byliśmy fizycznie mocniejsi od pozostałej dwójki. Na tej górze dobra pogoda bywa 5-10 razy do roku. Trafiliśmy w okno pogodowe, ale nasi koledzy dzień przed atakiem szczytowym powiedzieli: „Wchodźcie. My zostaniemy. Nie mamy siły”. Zdecydowaliśmy, że albo wejdziemy w czwórkę, albo rezygnujemy. Postanowiliśmy poczekać jeden dzień, żeby tamci wypoczęli. Ale pogoda się zepsuła i nie zdobyliśmy góry. Z kolei podczas ataku na Annapurnę w 2009 r. ja nie miałem siły wchodzić i Piotrek Morawski zrezygnował ze szczytu dla mnie. W żadnym z tych przypadków nie odebrałem zawrócenia spod wierzchołka jako klęski czy tchórzostwa.
Czytając twoją autobiografię, odniosłam wrażenie, że jednak miałeś cel: zdobycie korony Himalajów i Karakorum. Trzykrotnie próbowałeś wejść na Makalu, czterokrotnie na Broad Peak i pięciokrotnie na Annapurnę.
Tak. Ale od początku wiedziałem, że nie tworzę żadnej historii. Tę robili pionierzy. Jurek Kukuczka, Wanda Rutkiewicz, może Krzysiek Wielicki. Ja robiłem statystykę. I z tego powodu miałem wielką frajdę. Jurek Kukuczka, który miał wielki dystans do siebie, kiedy gratulowali mu, że zdobył jako drugi koronę Himalajów, zapytał: „A pamiętacie, kto był drugim zespołem na Mount Evereście?” Nikt nie wiedział – w środowisku ludzi gór. Taka jest pamięć o następnych. Na dodatek ja wcale nie zamierzałem sięgać po więcej niż Everest. Zakładałem, że na nim skończę. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Więc kiedy Krzysiek Wielicki powiedział, że robi wyprawę na północny filar K2, nie wahałem się ani sekundy. Przez wiele lat zastanawiałem się też, czy nie odpuścić i nie zostać przy 13 szczytach, kiedy Annapurna nie chciała się poddać. Wiedziałem jednak, że będzie mnie to uwierało jak kamyk w bucie. Od tego się oczywiście nie umiera, ale po zdobyciu Annapurny poczułem dużą ulgę.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia – to jedno, ale podejrzewam, że takie wyprawy dają adrenalinę, jakiej w codziennym życiu nie ma. Pewnie trudno z tego zrezygnować?
To prawda. Chodzenie po górach stało się treścią mojego życia. Tam, paradoksalnie, było mi łatwiej. Owszem, zdarzały się zagrożenia, łącznie z utratą życia, ale powrót do rzeczywistości był dużo trudniejszy. Z czasem coraz gorzej sobie w niej radziłem. Będąc w górach, trzeba zostawić to, co na nizinach – inaczej można się rozproszyć i spowodować wypadek. W związku z tym przegapiłem bardzo dużo momentów, na przykład w życiu moich synów. Tego odrobić się nie da, czas jest nieubłagany. Mogę jedynie zrekompensować im ten brak dzisiaj.
W jaki sposób?
Robię to, co każdy ojciec powinien. Staram się być w ich życiu. Tak, aby ich nie krępować. By czuli, że ojciec jest i można na niego liczyć. To jest bardzo ważne.
W książce parokrotnie pojawia się kwestia wchodzenia na szczyty z tlenem. Jak on działa, czy może być niebezpieczny?
Zawsze powtarzałem, że używanie tlenu od 6000 m to kopanie sobie grobu, bo organizm się nie aklimatyzuje. Pierwszy raz wspinałem się tak na Evereście. Rysiek Pawłowski, mój fajny, mocny partner wchodził na wierzchołek z tlenem i uznał, że ja też powinienem. Inaczej byłbym od niego dwa razy wolniejszy. Ciekawiło mnie też, jak tlen działa. I o mało co nie zginąłem, bo potknąłem się na grani, nic nie widząc przez maskę tlenową. Do 8300 m n.p.m. nie używałem butli i dzięki temu dobrze się zaaklimatyzowałem. Na koniec tlen dał mi ciepło i szybkość – wejście na szczyt z ostatniego obozu trwało sześć godzin. I to jest w moim odczuciu jedyny sensowny sposób używania tlenu. Później jeszcze kilka razy go użyłem. Zacząłem się wspinać na duże wysokości tuż przed czterdziestką i od początku ścigałem się z metryką. Nie miałem tak wydolnego organizmu jak inni himalaiści, więc minimalizowałem ryzyko.
Strach cię ocalił?
Jasne, że tak. Strach jest naturalnym hamulcem. Jak ktoś mi mówi, że się niczego nie boi, bardzo uważam, by nie spotkać się z tą osobą w drodze. Bo to niebezpieczny zawodnik, przy którym można sobie zrobić krzywdę. Ale jest różnica między odczuwaniem strachu a byciem tchórzem. Tchórzostwo jest według mnie niebraniem odpowiedzialności za to, co się robi. Zawsze w górach się bałem, ale nie byłem tchórzem. Kiedy trzeba było zaryzykować dla siebie lub kogoś, czasami to robiłem. Jeśli jednak nie byłem do końca pewien, odchodziłem. Wolałem nie być w sytuacjach, w których musiałbym wybierać między życiem swoim i cudzym.
Gdzie jest ta granica? Przypomina mi się sprawa zimowej wyprawy Polaków na Broad Peak w 2013 r., z której dwóch nie wróciło. Komisja, którą kierowałeś, uznała, że ci, co przeżyli, ponoszą odpowiedzialność za śmierć pozostałych.
Nie chciałbym już za bardzo rozdrapywać tej sprawy. Ale dobrze. Powtórzę to, co mówiłem na początku. Dla mnie alpinizm jest grą zespołową. I jeśli decydujemy się razem działać, to działamy razem i jesteśmy za siebie odpowiedzialni. Miałem wrażenie, że na Broad Peak wchodziła czwórka ludzi, a nie zespół czteroosobowy. Kiedyś Andrzej Zawada kierował wiosenną wyprawą na Everest. Wyznaczali nową drogę. I kiedy pierwsza dwójka osiągnęła szczyt, zdecydował, że kończy wyprawę. Pozostali uczestnicy obrazili się na niego, ale przeżyli. Nie wiem, czy nie zażądałbym tego samego na Broad Peaku – żeby jedna dwójka asekurowała drugą. Nie wiem, musiałbym być na miejscu Krzyśka Wielickiego. Cieszę się, że nie byłem. Ale myślę, że nie można poświęcać ducha zespołowego na rzecz doraźnego sukcesu. Bo czym jest wejście zimą na Broad Peak? Co by się stało, gdyby żaden z nich nie wszedł? Nic takiego. A dwóch ludzi by żyło – to chyba jest ważniejsze.
Twój przyjaciel R.D. Caughron z USA zamarzł w czasie kierowanej przez ciebie wyprawy na Makalu w 2002 r.
Tak. To kole cały czas. Nie jestem w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. Mogłem próbować wczuć się w jego stan psychofizyczny. Pogadać z nim dłużej. Może wyłapałbym jakiś sygnał świadczący o nadciągającej katastrofie i udałoby mi się powstrzymać go od biwakowania. Kto wie, może by mnie posłuchał. Zdałem się na skromną i lakoniczną relację jego partnera. To był mój błąd.
Po zdobyciu korony pojechałeś raz jeszcze w wysokie góry. I po dojściu do obozu pierwszego pod Pumori odmówiłeś dalszej wędrówki. Co się stało?
Fizycznie czułem się świetnie, ale nagle poczułem niechęć. Zgasł we mnie ogień, który palił się przez 20 lat. Jakoś musiałem się z tym pogodzić. Codziennie zadawałem sobie pytanie co dalej. Byłem jak żołnierz, który gdy wojna się kończy, nie musi już strzelać. Moi koledzy też mieli takie problemy. Ja miałem to szczęście, że wyprostowało mi się życie osobiste i jakoś przeszedłem przez ten czyściec.
Podróżowałeś kiedyś dla samego podróżowania?
Niech pomyślę. Z rodzicami do Bułgarii kiedyś pojechałem. Poza tym nie. Jestem pod tym względem inwalidą. Nie miałem duszy globtrotera. Jak dotąd. Bo jeszcze trochę życia przede mną.
Góry ci wszystko przysłoniły? Czy jednak jadąc w nie, coś widziałeś?
Jasne, bo dotarcie do góry było długą podróżą. Bardzo ciekawiły mnie kraje, do których jechałem. Pierwszy pobyt w Islamabadzie niemalże odchorowałem. Tak byłem podniecony faktem bycia w islamskim świecie. Z tamtych wyjazdów wyniosłem najwięcej wrażeń. Potem spowszedniały: w Nepalu byłem chyba ze dwadzieścia razy, w Pakistanie co najmniej siedem. Największe wrażenie robili na mnie ludzie, u których mieszkaliśmy – bardzo otwarci, pozytywni, mimo że prawie nic nie mieli. Zachwycały mnie też różne rytuały religijne. Szczególnie to, że są radosne, kolorowe, a nie ponure jak u nas, niczym kondukt pogrzebowy w deszczu.
Zdecydowałeś się pożegnać z najwyższymi górami, ale dwa lata temu ruszyłeś w rejony polarne. W 2015 r. trawersowałeś lodowiec Vatna w Islandii, w tym byłeś na Grenlandii, planujesz wyprawę na Antarktydę. Wciąż musisz coś robić?
Nie sądzę. Bo jeśli Antarktyda się nie uda, nie będzie tragedii. A może się nie udać – wyzwaniem są finanse i moja metryka. Grenlandia pokazała, że z tym ostatnim sobie radzę, ale z pieniędzmi jest gorzej. Nikt nie chce ich dawać takim starym prykom jak ja. Chciałbym tam dojść. Biegun, podobnie jak Everest, ma w sobie to „naj”, które mnie ekscytuje. Ale moja motywacja nie jest już tak silna, zachłanna jak wtedy, gdy zaczynałem zdobywać koronę Himalajów.
Piszesz, że jesteś osobą towarzyską i dlatego niespecjalnie kręciły cię samotne wyprawy, tymczasem wybierasz takie odludne tereny na wędrówki.
Tak, ale nie idę sam. Także dlatego, że jestem początkującym polarnikiem. Powinienem sobie duże „L” do sań przyczepić. Odkryłem jednak, że bardzo dobrze znoszę monotonię arktycznego krajobrazu. Kiedy byliśmy w połowie drogi przez Grenlandię, zacząłem żałować, że wędrówka wkrótce się skończy.
Na Antarktydę wybierasz się w dużym zespole?
W co najmniej dwuosobowym – obiecałem to żonie. Za to chcę pójść drogą, której nikt w całości nie przeszedł: od wybrzeża Antarktydy do bieguna południowego, przez Góry Transantarktyczne. Chciałbym, żebyśmy się trochę czuli jak pionierzy, Scott czy Amundsen, którzy od dzieciństwa mnie fascynowali. Z bieguna wrócimy samolotem. Przejdziemy jakieś 700-800 km. Na więcej nie mam czasu. Muszę się spieszyć i mierzyć już zamiary podług sił. Za parę lat skończę siedemdziesiątkę.
A jakie czyhają tam niebezpieczeństwa?
Przede wszystkim zimno i bardzo silne wiatry oraz zmiany pogody. Raz upał, a zaraz potem -40°C. Przy takiej temperaturze nie ma żartów. Nie da się nawet oddychać. A ja bym chciał jeszcze pożyć.
Kim jest Piotr Pustelnik
Ur. 1951 r. Himalaista, zdobywca korony Himalajów i Karakorum jako trzeci Polak i dwudziesty człowiek na świecie, za co dostał nagrodę „Super Kolosa 2010”. W 2013 r. kierował pracami komisji badającej zimową wyprawę na Broad Peak, podczas której zginęło dwóch wspinaczy: Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Od 2016 r. pełni funkcję prezesa Polskiego Związku Alpinizmu.