Przekonałam się o tym, jeżdżąc po Wschodniej Turcji, w okolicach słynnej góry Ararat. – Wschodnia Turcja ciok guzel (bardzo piękna) – chciałam przypodobać się lokalesom, ściśnięta niczym sardynka w zapchanym dolmuszu (małym busie, popularnym, a zarazem najtańszym środku transportu w Turcji). Efekt był odwrotny od zamierzonego. – Jaka Wschodnia Turcja? Tu jest Kurdystan! – naskoczyli na mnie współpasażerowie. Pomna tej sytuacji, następnym razem postarałam się być bardziej „poprawna politycznie”. – Kurdystan ciok guzel! – pochwaliłam krajobrazy podczas przyjaznej pogawędki z kierowcą, który zabrał mnie na stopa. – Kurdystan?? Przecież tu jest wschodnia Turcja! – znacząco poprawił mnie wąsacz za kierownicą. I tak źle, i tak niedobrze. Potem profilaktycznie przestałam chwalić w ogóle. Choć w przypadku Turcji nie było źle, bo moje uwagi, spowodowane z założenia dobrymi intencjami, nie miały żadnych skutków dla dalszej części podróży.
NA TEMAT:
Somaliland
Inaczej stało się w Afryce Wschodniej, gdzie kilka niepotrzebnie wypowiedzianych słów przekreśliło moje szanse na zobaczenie kolejnego kraju. Chodziło o Somalię... A właściwie nie – o Somaliland. Problem w tym, że obszar który większość świata nazywa Somalią, w Afryce jest dzielony na Somaliland (północna część ze stolicą w Hargejsie) oraz mającą stolicę w Mogadiszu, położoną na południu Somalię „właściwą”, utożsamianą czasem z Puntlandem (w rzeczywistości Puntland to jedynie półautonomiczny region Somalii). W skrócie: Północ przy odrobinie rozsądku jest w miarę bezpieczna (przynajmniej tak zapewnia się w tamtym regionie), Południe – raczej nie, ze względu na rozboje i porwania.
Granicę przekraczałam od strony Dżibuti, rzadko odwiedzanego kraju Rogu Afryki, jadąc rozklekotanym samochodem z somalijskimi przemytnikami. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy stanęłam przed stemplującym paszporty ważnym – przynajmniej jego zdaniem – oficerem. – W jakim celu chcesz wjechać do naszego kraju? – prześwidrował mnie wzrokiem. – Chcę zobaczyć Somalię, bo jestem ciekawa, jak się u was żyje – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Oficer poczerwieniał. – To nie jest Somalia! To jest SOMALILAND! – ryknął, dodając jeszcze krótkie, acz wymowne: – Won! O tym, że dalsze dyskusje i tłumaczenia nie mają sensu, uświadomił mi stuk stempla na stronie mojego paszportu, informującego o odmowie wjazdu. Była ciemna noc. Samochód z przemytnikami odjechał, wcześniej zaś zrzucono z jego dachu mój plecak. Żeby nie było za łatwo – zostałam na kilometrowym pasie ziemi niczyjej.
Do Somalii/Somalilandu nie mogłam wjechać, wiza do Dżibuti wraz z wyjazdem z tego kraju powinna skończyć ważność, telefony komórkowe nie działały, a w żadnym z tych krajów nie było polskiej ambasady. Nie mając wyboru, podreptałam jednak do posterunku Dżibuti, licząc że może tam nie usłyszę „won!”. I wtedy stał się cud – okazało się, że owszem, moja wiza do tego kraju teoretycznie powinna być już nieważna, ale ktoś tam przy jej wydawaniu się pomylił i wystawił mi jej wielokrotną wersję. Problem sam się rozwiązał. Ja natomiast po tej lekcji jestem bardziej biegła nie tylko w mapie Afryki, ale też i bardziej czujna na przejawy lokalnego patriotyzmu.