To metamorfoza, niemalże wewnętrzna przemiana. Aktor na scenie wkłada maskę i staje się kimś innym. Taka sama przemiana zachodzi w trakcie nakładania gliny. Coś się zmienia, wchodzimy w rolę, jesteśmy odbierani inaczej. Kiedy Bogdan Nowak zaczyna opowiadać, jego twarz rozjaśnia się, w oczach pojawia się blask. – Biel to czystość, niewinność, piękno. A glina? Towarzyszyła człowiekowi od zawsze, tworzyła świat materialny i magiczny.
Kiedy jego ojciec zginął z rąk milicji, był młodym chłopakiem. Wyjechał do Francji, nie wiedząc jeszcze, że spędzi tam 22 lata swojego życia. Zaczął uczyć się mimodramu u samego mistrza – Marcela Marceau. Ten szybko dostrzegł rozwijający się talent, zaczęli razem występować. – Wszystko jest sumą wcześniejszych doświadczeń – podsumowuje Bogdan. – Kiedyś przypadkiem zobaczyłem, jak żona z przyjaciółką nakładają maseczkę z gliny na całe ciało. Zafascynowała mnie biel całych postaci: pomysł wykorzystałem w etiudzie na zaliczenie w szkole. Wszyscy się nim zachwycili. Po latach wróciłem do Polski. Rzeczywistość często była nieudolna, dziwna, mało kreatywna. Przerażała mnie ta bierność, chciałem jakoś zaangażować mieszkańców.
Gliniada
W Bolesławcu, „mieście dobrej gliny” na Dolnym Śląsku, nietrudno było przypomnieć sobie pomysł sprzed lat. Sięgnąć do korzeni. Zaczęło się od stu osób pomalowanych na biało. Przemaszerowali przez miasto podczas Bolesławieckiego Święta Ceramiki. Szybko udało się porwać mieszkańców.
Z roku na rok Glinoludów było coraz więcej. Sto, kilkaset, wreszcie tysiąc. – Jak się człowiek raz pomaluje gliną, to będzie chciał drugi raz – uśmiecha się Bogdan. Najtrudniej jest rozpuścić glinę w wodzie. Każdy zakład ma młyn, który kręci się nieustannie. Woda miesza się z gliną, aż powstaje płynna masa, bez żadnych grudek. Gliniane leiwo. Normalnie wystarczą dłonie lub pędzel, ale w dniu parady ludzi jest tak dużo, że trzeba użyć pistoletów z natryskiem. Biel pokrywa twarze, włosy, całe ubrania. Biała jest dama z parasolką, biały jest Napoleon i młody pastuszek z wieńcem żółtych kwiatów na głowie. Niektórzy na szczudłach, inni na bicyklach. Zdarza się, że w paradzie biorą udział jeźdźcy. Wtedy nawet konie są pomalowane. Glina zamienia wszystkich w białe rzeźby.
Fot. Materiały prasowe
Szybko zaczęły o nich pisać gazety, na temat Gliniady powstawały prace dyplomowe. Coraz częściej zapraszano ich za granicę. Przyświecające im hasło „Wszyscy jesteśmy z tej samej gliny” pasowało jak ulał, kiedy pojechali do Luksemburga na 25-lecie układu z Schengen.
Z gliny powstał też pierwszy człowiek. Bolesławiecki cech garncarzy nawiązał do biblijnej tradycji, umieszczając w swym herbie Adama i Ewę. Pomiędzy nimi widnieje rajskie drzewo życia. Symbolicznie wyrasta z glinianego naczynia, jakby sugerując, że to właśnie ten surowiec będzie źródłem życia dla wielu.
Muzeum Ceramiki
Najstarsze znane wyroby pochodzą z XV i XVI w. Oglądam je w tutejszym Muzeum Ceramiki. Stare dzbany pokryte kobaltowym szkliwem, typowe dla Bolesławca XVII-wieczne „melony”, czyli dzbanki o kształcie tego owocu. Niektóre naczynia wyróżniają się dekoracjami z białych nakładek. – Te są tak popularne, że nie ma muzeum ceramiki na świecie, które by ich nie miało – podkreśla Anna Bober-Tubaj, dyrektor muzeum.
Pod koniec XVIII w. zaczęto wyrabiać kałamarze, puzderka. – I oczywiście dzbanuszki do kawy, bardzo charakterystyczne dla naszego miasta – w głosie pani Anny brzmi duma. Przechodzimy koło wielkiego brązowego dzbana, wysokiego na dwa metry. To replika Wielkiego Garnca z 1753 r., kiedy Bolesławiec był już pod panowaniem pruskim – oryginał nie przetrwał II wojny światowej. Garniec stał w domu swego twórcy, Johanna Gottlieba Joppe, przy ulicy Zgorzeleckiej. Na drewnianej tablicy obrotny mistrz umieścił napis: „Oto jest garniec wykonany z gliny, który mieści 30 szefli grochu. Kto napiwku nie pożałuje, może go tutaj wewnątrz zobaczyć”. I tym sposobem w 1800 r. zobaczył go... John Quincy Adams. Ten sam, który został później prezydentem USA. Pisał potem w liście do brata: „Wydaje się, że Niemcy mają szczególną predylekcję do rzeczy ogromnych rozmiarów”.
W jednej z gablot widzę ciekawostkę: spory brązowy kufel ze znakiem § 11. – To znaczy „porro bibitur”, czyli „pijemy dalej” – wyjaśnia moja rozmówczyni. – W tamtych czasach nie wolno było pić piwa poza gospodą. Takie żartobliwe kufle robiono głównie z myślą o studentach i czeladnikach.
Ceramika bolesławiecka
W kolejnej części ekspozycji wreszcie dochodzę do słynnych stempelków. – Kto je wynalazł? – Wiemy tylko, że dekoracja pojawiła się w latach 80. XIX w. Powoli naczynia pokryte brązowym szkliwem zaczęły się nudzić i ktoś wpadł na pomysł, że można pomazać je gąbeczką zanurzoną w niebieskiej farbce. Wzory przybrały kształt kółek, kropek, rybiej łuski, pawich oczek, a dominującym kolorem stał się kobaltowy błękit. Ten, z którego dziś słynie bolesławiecka ceramika.
Najpierw dekoracje są dość niewyraźne, ale wraz z upływem czasu stają się coraz ładniejsze. Robię kolejny krok i jestem w zupełnie innym świecie. Nagle pojawia się bogactwo form i kolorów. Prawdziwe szaleństwo w stylu secesji i art déco. Naczynia pokrywają szkliwa matowe, zaciekowe, krystaliczne, sang de boeuf, czyli dosłownie „bycza krew” – szkliwo w barwie głębokiej czerwieni. Autorami tej rewolucji byli artyści z Królewskiej Manufaktury Porcelany w Berlinie, którzy w 1897 r. założyli w Bolesławcu (wówczas Bunzlau) Zawodową Szkołę Ceramiczną.
To tu wymyślono technikę intarsji, czyli wycinania szkliwa w szkliwie po to, by pokryć to miejsce innym barwnikiem. Pojawiły się nowości – małe serwisy dla jednej lub dwóch osób, naczynia do chłodzenia wina, świeczniki, zabawki, skarbonki, a nawet stojaki na zapałki.
– Do tej pory skupujemy przykłady ekskluzywnej ceramiki od kolekcjonerów z Kanady, USA, Europy. Nasz najbardziej egzotyczny zakup przypłynął do nas z Durbanu w RPA – opowiada pani Anna.
Najczęściej spotykanym kolorem ceramiki bolesławieckiej jest kobaltowy błękit, fot. Maria Brzezińska
Zakłady ceramiczne
W 1945 r. szkoła i miejscowe zakłady zostały opuszczone. Z Krakowa przyjechał wybitny ceramik, Tadeusz Szafran. Ściągnął ze sobą pomocników, przyuczył nowych, aż wreszcie w 1946 r. udało się wspólnymi siłami otworzyć pierwszy zakład. W kolejnych latach otwierało się ich coraz więcej, ale prawdziwy przełom przyniosła zmiana ustrojowa. Pojawiło się sporo malutkich firm. Najważniejsi liczący się dziś producenci to państwowe Zakłady Ceramiczne Bolesławiec, Spółdzielnia Ceramika Artystyczna i Manufaktura.
– W tym gronie najbardziej tradycyjne są Zakłady z czołową projektantką, Janiną Bany-Kozłowską, specjalizującą się w prostych, funkcjonalnych kształtach. Jej projekty nawiązują do wzornictwa ludowego, są organiczne, bliskie natury. Z kolei w Ceramice Artystycznej drogę wyznaczył Bronisław Wolanin, projektując klasyczne, wysmakowane formy.
Nowych rozwiązań najbardziej szuka Manufaktura, współpracują między innymi z Oskarem Ziętą. Ostatnio mieli prezentację w Mediolanie, cieszyła się sporym zainteresowaniem. – A jak odróżnić oryginalną bolesławiecką kamionkę od chińskich podróbek? – pytam. – Najlepszym miernikiem jest cena – uśmiecha się pani Anna.
Bezcenna jakość
To prawda, że bolesławiecka ceramika jest droga. Podczas zwiedzania Zakładów zaczynam jednak rozumieć, skąd się biorą takie ceny. Po kolejnych etapach produkcji oprowadza mnie Danuta Amborska, kierująca działem wzornictwa. Próbuję policzyć, przez ręce ilu osób przechodzi jedno naczynie, zanim trafi na półki sklepowe.
– Najpierw projektuje się kształt, potem pierwszy model. Na jego bazie powstaje gipsowa forma, tzw. „matka”. Potem forma robocza – odlewy z niej idą na pierwszy wypał, w niższej temperaturze. Gotowy biskwit, czyli naczynie po pierwszym wypale, wędruje na malarnię. Stamtąd wraca na halę na szkliwienie i drugi wypał – wylicza pani Danuta. – O tu, proszę zobaczyć, to jest ten magiczny moment. Przyglądam się, jak pracowniczka wprawnym ruchem zanurza wymalowaną w piękne kwiaty salaterę w szkliwie. Jeden ruch i cała dekoracja znika.
Idziemy do pieca zobaczyć drugi wypał. Naczynia wyglądają, jakby ktoś ich dotknął czarodziejską różdżką. Na nowo zakwitły na nich wzory, tym razem już nie pastelowe, ale mocne, wyraziste. – Taka niespodzianka – śmieje się pani Danuta i podsumowuje: – Razem przy jednym naczyniu pracuje przynajmniej dwadzieścia kilka osób. Ale jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości, czy warto tyle płacić za kubek, to niech wstawi oryginalny i podróbkę kilka razy do mikrofalówki czy piekarnika. Szybko się przekona, że to bolesławiecka ceramika słynie z niezwykłej wytrzymałości.