Mieszkałem kiedyś przez całe wakacje nad morzem. Dosłownie nad samym brzegiem. Wychodziłem rano do pracy i ono tam było. Spokojne, bezkresne, połyskiwało w słońcu i pachniało. Od jakiegoś czasu myślę, by to powtórzyć, ale już nie na saksach, a w naszym kraju – wszak dysponuje on własnym urokliwym Morzem Bałtyckim. Jedyne, co mnie niepokoi, to nasza krajowa pogoda, która nad spacery po plaży każe przedkładać w oglądanie powtórek seriali. Ale na to mam sposób – zamieszkać tam, gdzie blisko jest i do morza, i do galerii, klubów, szeroko pojętej kultury. Przy takich kryteriach wybór jest tylko jeden: Trójmiasto. Jadę więc na przedsezonowy rekonesans i już w drodze orientuję się, że prawdziwy wybór dopiero przede mną. W kwestii położenia lokum muszę rozstrzygnąć jeszcze jedną wątpliwość: czy będzie to Gdańsk, Sopot czy Gdynia?
1. Nowoczesna Gdynia
Wychodzę przed dworzec w Gdyni. W dali pracują portowe dźwigi, z wysoka dobiega krzyk mew. Uśmiecham się, bo już widać, że jestem nad morzem, ale samego morza jeszcze nie. Ostatnim razem nie zauważyłem nawet tyle. Z mrowiem ultramodnej młodzieży zapakowałem się do autobusu na lotnisko, gdzie odbywa się Open’er, i tyle widziałem Gdynię. Teraz mam czas rozejrzeć się uważniej. Kieruję się w dół i po paru minutach mijam wpasowany między domy i ulice nowoczesny budynek ze szkła. To InfoBox – instalacja, którą miasto w 2013 roku podarowało mieszkańcom. Ma wiele funkcji. Podstawową jest informowanie o nowych inwestycjach w Gdyni. Z ekranów dowiemy się, jak rozwija się miasto, a w środku stoi jego interaktywna makieta, bardzo użyteczna dla przybyszów. Wystarczy wcisnąć nazwę jednego z obiektów miasta, by podświetlił się na makiecie. Dzięki temu wiem, że wieżowiec przy samym porcie to Sea Towers. Stamtąd miałbym rewelacyjny widok, ale o ceny apartamentów wolę nie pytać. Zabieram za to ulotki o wydarzeniach kulturalnych i wstępuję do knajpki na piętrze. Menu wygląda kusząco, muzyka wprawia w błogi nastrój, w dole na trawie rodziny rozstawiają leżaki, a ekipa montuje scenę na koncert – InfoBox jest też małym centrum kultury. Coś czuję, że przychodziłbym tu codziennie.
Ale miałem przecież iść nad morze. Szybko docieram do mariny, gdzie już czekają właściciele firmy czarterowej At Sea. Ich jachty ruszają zwykle na tygodniowe rejsy, ale tym razem pokręcimy się po Zatoce Gdańskiej. Wychodzimy w morze. Pogoda jest świetna, widać w oddali Półwysep Helski, statki stojące na redzie, roje łódeczek, na których dzieci uczą się żeglowania, no i morski błękit. Płyniemy do Sopotu, mijając wysokie klify, podwyższone jeszcze przez ścianę lasu. Postanawiam, że po południu przyjadę tu rowerem.
Wyruszam z Orłowa, zielonej części Gdyni na południe. Tereny do jazdy są rewelacyjne, trasa wije się wśród zielonych wzgórz. Naraz zostawiam ją i sunę leśną ścieżką wzdłuż skarpy, aż znajduję miejsce, gdzie stromymi zakosami schodzi ona do morza. Zsuwam się nią na hamulcach w dół i wyhamowuję dopiero na piasku. Fale rozbijają się o brzeg. Plażą boso idzie trzymając się za ręce para. Poza nimi nie ma tu nikogo. A jeszcze przed chwilą byłem w mieście.
Gdzie na kawę w Gdyni
– W Gdyni sporo ciekawych rzeczy jest ukrytych. Trzeba mieć szczęście albo wiedzieć, gdzie ich szukać – mówi mi wieczorem Magda, rodowita gdynianka, i na dowód prowadzi mnie w przejście między kamienicami, z którego wyłania się wiejska chatka. W środku działa popularna Café Strych, a miejsce to przypomina, że choć dziś nad zatoką mamy trzy duże miasta, to sto lat temu sprawy miały się inaczej.
Gdańsk był starym portem i metropolią w rozkwicie. Jego najbogatsi mieszkańcy budowali sobie wille w nadmorskim lasku za miastem, a sprzyjający mikroklimat ściągał tu też kuracjuszy. Dzięki nim powstał Sopot, eleganckie uzdrowisko nad Bałtykiem. Gdynia zaś była wówczas niepozorną wioską rybacką. Kilka lat później na mapy wróciła Polska ze skromnymi 71 kilometrami wybrzeża i postanowiła tu zbudować sobie okno na świat. Trudno było konkurować z Gdańskiem wielkością, więc postawiono na nowoczesność. Architektura prostokątów i gładkich ścian, czyli modny wtedy modernizm, wchłonęła dawną wioskę.
Trend wybiegania w przyszłość trzyma się do dziś, o czym łatwo przekonać się, zaglądając do Centrum Designu czy Centrum Nauki Experyment. Nawet zamiast budować sieć tramwajową, postawiono na trolejbusy. – Dlatego dziś ludzie z Gdańska wolą zdawać na prawo jazdy w Gdyni – śmieje się Magda. Pokazuje mi też murale, ożywiające modernistyczną zabudowę. Niektóre widoczne, inne poukrywane. Podobnie jak lokale, do których zachodzimy. Do Śródmieścia trafić łatwo i czeka tam tylko jeden wolny stolik, ale już do Klubokawiarni schowanej w podziemiach bloku przychodzą tylko wtajemniczeni.
2. Imprezowy Sopot
Budzę się w Sopocie, ale nie dlatego, że w Gdyni zabrakło już fajnych knajp. Wymyśliłem sobie, że optymalnie będzie zamieszkać tutaj i trafiłem w dziesiątkę. Wszędzie mam blisko: z Sopotu kwadrans kolejką do Gdyni i Gdańska, a z mojego hostelu – Sisters Lodge, ładnego i pachnącego świeżością miejsca prowadzonego przez trzy przebojowe siostry – parę minut do plaży, na molo albo w zaciszne zakątki takie jak plac Rybaków. To małe osiedle rybackich domków z początku ubiegłego wieku. Kto w nich zamieszka, będzie mógł tuż obok kupować ryby prosto z połowu i samemu je przyrządzać.
Gdy jednak nie czujemy przymusu jedzenia ryb nad morzem, wybierzmy się na wędrówkę po ponad stu sopockich restauracjach. Wędruje się po Sopocie łatwo i zgubić się nie da – idziemy zawsze do, od, albo wzdłuż morza, uliczkami z tonącymi w zieleni willami sprzed stu lub nawet dwustu lat.
Tytuł najbardziej magicznej mogę śmiało przyznać ulicy Obrońców Westerplatte. Nawet mimo mało romantycznej nazwy. Uliczka spotyka się zresztą ze swoim przeciwieństwem, ulicą Bohaterów Monte Cassino. Ją jednak mieszkańcy i wczasowicze szybko oswoili. Oficjalną nazwę ma tylko na mapach, bo wszyscy umawiają się „na Monciaku”. A spotyka się tu cała wakacyjna Polska i przygląda się sobie w krzywym zwierciadle.
Monciak, jak i cały Sopot, ma dwie twarze. Jedną ukazuje za dnia, inną po zmroku. Od rana deptakiem płynie do morza rzeka turystów. Płynie leniwie, jakby nikomu specjalnie nie zależało, by dojść na największe w Europie drewniane molo. Ważniejsze jest policzenie w tłumie wszystkich złotych zegarków, sukienek od projektantów czy nowych iPhone’ów. Albo wypatrwywać sunących po tym wybiegu celebrytów, siedząc w ogródkach modnych kawiarni. Trafić do nich nietrudno. To jedyne znane mi miasto, gdzie drogowskazy wskazują nie tylko drogę na plażę czy dworzec, ale też do popularnych knajp. Dlaczego tak jest, pojmuję właśnie w nocy.
Wieczorem tłum jeszcze bardziej się zagęszcza, napływają całe gromady spragnione zabawy i wystrojone jeszcze krzykliwiej. Zamykają się kawiarenki, otwierają kluby, a taneczna muzyka wylewa się z nich na ulicę. Miejsc do balowania jest całe mnóstwo, choć trudno mi znaleźć coś w moim guście. Na szczęście zaraz się to zmieni, bo ośmioro aktywistów postanowiło stworzyć tu alternatywną klubokawiarnię. Założyli spółdzielnię socjalną i dostali lokal przy Monciaku, który nazwali Dwie Zmiany. – Nazwa wzięła się stąd, że jesteśmy artystami i tu będziemy pracować jakby na drugą zmianę – opowiada Krystian z gdańskiego zespołu Dick4Dick, jeden z twórców spółdzielni. – Chodzi w niej też o to, by działać od rana do późnej nocy. W dzień przyjdą posiedzieć rodziny i seniorzy. Za to wieczorem będzie to miejsce na koncert, performance, spektakl czy po prostu na piwo i spotkanie z przyjaciółmi.
Z kłopotu z brakiem miejscówki na wieczór wybawiają mnie siostry z mojego hostelu. Zabierają mnie na imprezę urodzinową do klubu prowadzonego też przez trzy siostry (ale już inne) o takiej właśnie nazwie. Tu przekonuję się, że sopockie kluby da się lubić.
Od strony Gdyni różowe jeszcze niebo odbija się w morzu. Na gładką taflę wypływają łabędzie, a po wodzie niesie się jazz z plażowych klubów. Takie morze uwielbiam i jestem o krok od decyzji o zamieszkaniu na lato w Sopocie.
3. Kulturalny Gdańsk
Ale zostaje jeszcze Gdańsk – miasto, którego całe dzieje to nadmorskie opowieści. Co ciekawe, dzisiaj z całej trójki ma on do morza najdalej i przylega do niego głównie blokowiskami. Stojąc na wierzchołku Góry Gradowej, dostrzegam statki dopiero hen na horyzoncie. Za to intryguje mnie panorama miasta przedzielona jakby na pół – po prawej czerwone dachy starówki, po lewej dźwigi Stoczni Gdańskiej, czyli historia i przemysł, a właściwie historia dawna i najnowsza, bo stocznia to bardziej symbol przeszłości. To tu podczas strajku w sierpniu 1980 r. narodziła się Solidarność, co oznaczało początek końca komunizmu w Polsce. Historię tę przybliża Europejskie Centrum Solidarności.
Wchodzimy do nieczynnej hali produkcyjnej, która wciąż zachwyca majestatem przestrzeni. Mijamy też nadal działającą XIX-wieczną kuźnię, przed którą stoją wagoniki z odpadami z obróbki stali poskręcanymi w fantazyjne spirale. Ściągany zdumionymi spojrzeniami robotników, napychamy tych cudeniek w kieszenie, ile się da. Trzeba nacieszyć się stocznią, póki jeszcze jest ku temu okazja.
Gdzie w takim razie zamieszkać w Gdańsku? Dostęp do morza jest tu nieco utrudniony, za to dostęp do kultury najlepszy. Niemal każda dzielnica ma swoje centrum kulturalne. We Wrzeszczu działa przeniesiona ze stoczni Kolonia Artystów, w zielonej Oliwie Teatr Leśny, na blokowej Zaspie artystyczny klub Plama, w malowniczo sypiącym się Dolnym Mieście Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, drugą Łaźnię, czyli Centrum Edukacji Artystycznej, ma jeszcze bardziej zapomniany Nowy Port. Jedyne, czego brakuje tym dzielnicom, to klubów do przesiadywania. Tę rolę pełni już Sopot lub gdańska starówka.
Może by poszukać lokum tutaj, w jej starych murach? Ola mówi, że to całkiem możliwe, bo ceny nie są tu z kosmosu. A tyle do odkrywania wokół! „Przekładaniec” dziesięciu wieków historii: stare bramy, gotyckie kościoły, hanzeatyckie kamienice… Do tego kilka galerii, nowoczesne Muzeum Morskie i spacery wzdłuż Motławy zakończone wizytą w jednej z małych knajpek, takich jak Pies i Róża czy Café Lamus.
Można zażyć relaksu w centrum miasta, a jeśli zamarzy nam się morze, wskoczyć do przejeżdżającego obok tramwaju nr 8. Dojedzie się na plażę w Jelitkowie albo na Stogach. Razem z Olą wybieramy tę drugą, bo jest (tu się oboje zgadzamy) najładniejsza w całym Trójmieście, a także w pewien sposób dla niego symboliczna.
Tak jak na Górze Gradowej, widok dzieli się na pół. Po lewej słońce zachodzi za portowe kontenery, po prawej jego promienie muskają wyjątkowo szeroką, bezludną i niemal dziką plażę. I tak jak w całym Trójmieście, wystarczy kilka chwil, by przenieść się z jednego świata w drugi. Z miasta do lasu, z cichej uliczki na imprezę, z centrum kultury na piaszczystą plażę. Gdzie byśmy nie zamieszkali, wszystko będzie pod ręką.