I wtedy pojawił się on – znoszone szorty, turystyczne sandały i wypchany plecak polskiej firmy. Poznaliśmy rodaka, zanim przemówił językiem Mickiewicza. – Noclegu szukacie? – zapytał i zrzucił tobołek obok naszych, zupełnie jakby od miesiąca jechał z nami. Ale wizja prysznica zdawała się materializować. – Podobno jest tu hotel, tylko nie możemy się zorientować gdzie dokładnie – mruknęła A. Spojrzał na nas pobłażliwie, odkręcił butelkę zmrożonej wody i zaczął łapczywie pić. Nasza była letnia i miała smak benzyny. – Nie ma co przepłacać, oni tu z tymi cenami powariowali – powiedział (wkrótce mieliśmy się dowiedzieć, że za to wariactwo zapłacimy 40 złotych od głowy), ważąc butelkę w dłoni. – Lepiej idźcie do wioski. Spałem tam ostatniej nocy, jedna babcia wynajmuje turystom pokoje. Bierze siedem dolarów od osoby, ale powiedziałem jej, że to za drogo i zapłaciłem cztery. I jeszcze mi jajecznicę zrobiła na śniadanie.
Tak, był dumny. Miałem wrażenie, że przyszedł specjalnie po to, by nam o tym powiedzieć. Wcale nie chciał nam pomóc, nic z tych rzeczy. Przyszedł, bo wiedział, że go wysłuchamy.
NA TEMAT:
Znałem ten typ. Miałem nawet teorię, że w pewnym hostelu w Belgradzie jest ich gniazdo. Godzinami przesiadywali na kanapach w holu i z emfazą rozmawiali o swoich podróżach, nie ruszając się z miejsca. Głównym wątkiem były jednak pieniądze. Chwalili się, jak mało wydają. Mieli drogie plecaki, modne bandany i wygodne trekkingowe buty. Za ich wartość można by wyżywić przez rok kilka wiosek w zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku świata. Im się to jakoś nie gryzło. Opowiadali, jak tłumaczyli kierowcom rumuńskich tirów, że nie będą płacić za podwózkę, bo nie mieści się to w ich podróżniczym kanonie. Przecież ci backpackersi wyruszyli po to, by odnaleźć siebie, zerwać z pogonią za pieniądzem, uprościć swoje życie. Targowali się więc przy każdej możliwej okazji. Gdyby mogli, robiliby to z automatami do napojów. Tylko one były nieustępliwe, wszyscy inni się uginali. Podwozili ich za darmo, nocowali za pół ceny, karmili za grosze. A dzielni podróżnicy byli dumni, że realizują swoje marzenia z taką łatwością.
Ten tutaj był jednym z nich. Wyglądał tak samo – był nieco spłowiały od słońca, miał drogi, choć trochę podniszczony sprzęt i przeciwsłoneczne okulary na jaskrawym sznurku. Opowiadał, jak to dojechał za zupełną darmochę, jak złupił tę biedną starowinę w wiosce i jak teraz planuje się zabrać z miejscowym listonoszem w kierunku granicy. Dogadał się z nim przed południem. – Obiecał mnie zabrać za kilka dolarów, ale coś czuję, że tak go zamotam, że znów mi się uda za friko – wyszczerzył się w śnieżnobiałym uśmiechu. – Wiecie, bida w domu i trzeba oszczędzać.
Rozejrzałem się dookoła. „Bida w domu” dźwięczały mi w głowie. Vardzia i jej okolice to przestrzeń zagospodarowana bardzo umownie. Rządziły dykta, plastik i paździerz. Ulicami wałęsały się wychudzone psy. – My chyba jednak pójdziemy do tego hotelu – powiedziała A. tonem, którego zwykła używać do odganiania natrętów. – W przewodniku piszą, że nie jest zbyt drogi – dodała. – Jak tam chcecie – prawie prychnął. – Tylko żeby nie było, że nie mówiłem.
Zza zakrętu wyłonił się zdezelowany transit listonosza. Zatrąbił radośnie i stanął, kierowca wyszczerzył się w półsrebrnym uśmiechu. Po chwili znów staliśmy na zakurzonym poboczu sami.
Jechać za darmo, targować się o wszystko, łupić, ile się da – wszystko po to, by zerwać z zachodnioeuropejskim materializmem i odnaleźć siebie. Przez wiele lat ten chłopak spotkany w Vardzi był dla mnie czymś w rodzaju wzorca z Sevres, jeśli chodzi o podróżnika złamasa. Do czasu. Bo potem powstał telewizyjny program „Azja Express”, a wraz z nim nowy wzorzec. Bezczelność, cynizm i obłudę podniesiono tam do kwadratu. Wszystko, co było przed tym programem, właściwie się nie liczy.