Pamiętajcie, nie trzymamy w namiotach żadnego jedzenia – ostrzega lokalny przewodnik. Kemping, na którym rozbijamy namioty, nie ma żadnych ogrodzeń, chodzi więc o to, by nie wabić czworonogich gości. Zaraz potem znosimy nasze zapasy do okratowanego, zamykanego pomieszczenia służącego jako kuchnia.
Przed pójściem spać patrzymy jeszcze długo w afrykańskie niebo. Odszukujemy na nim Krzyż Południa – charakterystyczny dla tej części świata gwiazdozbiór (jesteśmy poniżej równika). O czwartej nad ranem budzi mnie pełen przerażenia wrzask: – Lion! Lion! – po sąsiedzku biwakują Włosi. Chwilę potem wygrzebuję się ze śpiwora. W namiocie Włochów widać wielką dziurę, przez którą tajemnicze „coś” wyciągnęło plecak z paszportami i pieniędzmi. – To chyba jednak nie lew – bąka zdenerwowany lokator namiotu. Do rana nikt już nie śpi. Pada podejrzenie, że to może pilnujący obozu Masajowie. Ci unoszą się honorem – idą w busz i wkrótce potem przynoszą plecak. Wciąż zapięty. – Żaden Masaj, żaden lew. Zwykła hiena! – stwierdzają, co w sumie ma sens; przecież to zwierzę o wyjątkowo silnym pysku. Nie umiała otworzyć plecaka, więc go porzuciła. – Macie w nim jedzenie? – pytają przewodnicy. Włosi ze skruchą kiwają głowami.
Takie sytuacje w Serengeti zdarzają się dość często. Mistrzami w okradaniu turystów są pawiany – sympatyczne na pozór małpy potrafią być agresywne i niebezpieczne. Do obozowisk przychodzą też większe zwierzęta. Na przykład słonie, paradujące raptem kilkadziesiąt metrów od namiotów. W końcu to ich teren, człowiek jest tu tylko gościem. Mało tego, ma tu ograniczoną wolność – spać może tylko w wyznaczonych miejscach, poruszać się tylko po wyznaczonych drogach, wysiadać z samochodu, jeśli pozwolą mu przewodnicy.
„Serengeti nie może umrzeć”
Dla Masajów, od wieków mieszkających w tym rejonie Afryki, Serengeti to po prostu „Wielkie, Bezkresne Równiny”. Rzeczywiście takie są. Znajdujący się w północno-zachodniej Tanzanii Park Narodowy Serengeti zajmuje powierzchnię 14,8 tys. km2 – to więcej niż województwo śląskie czy lubuskie! Część równin ciągnąca się po drugiej stronie granicy, czyli już na terenie Kenii, też jest objęta ochroną, tyle że już nie jako park narodowy, a rezerwat Masai Mara. Każdy, kto interesuje się afrykańską zwierzyną, kojarzy tę nazwę. Co roku, w lipcu i sierpniu, odbywa się wielka migracja gnu, zebr i innych antylop, które w wielkich stadach (ok. 2 mln) przemieszczają się z południowej części Serengeti na północ, właśnie do Masai Mara. Po drodze pokonują rzekę Mara, gdzie wiele zwierząt ginie, stając się ofiarami czekających na ucztę krokodyli.
Nie da się zaprzeczyć, że Serengeti to jeden z najsłynniejszych afrykańskich parków narodowych. Pierwszym białym człowiekiem, który dotarł w te rejony, był prawdopodobnie austriacki podróżnik Oscar Baumann, w 1892 r. Prawdziwą reklamę zrobiły jednak opowieści zafascynowanego tym terenem amerykańskiego pisarza Stewarta Edwarda White'a, który zjawił się tu 20 lat później, w 1913 r. Potem jeszcze kilkakrotnie wracał, twierdząc, że to istny raj. Nie był on bynajmniej orędownikiem ochrony przyrody – przyjechał do Afryki jako myśliwy i chwalił się później, że wraz z towarzyszami w ciągu trzech miesięcy zabił 50 lwów. Mimo to na oficjalnej stronie parku właśnie White’a uważa się za „odkrywcę” Serengeti, tym bardziej, że swoje wrażenia przeniósł na karty książek.
Na szczęście Brytyjczycy (Tanzania do 1961 r. była ich kolonią) postanowili tutejszą przyrodę chronić i jeszcze w 1921 r. założyli niewielki rezerwat, a potem poszerzyli go, by wreszcie w 1951 r. ogłosić parkiem narodowym. Ze względu na swój bogaty, ciekawy ekosystem w 1981 r. Serengeti wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W międzyczasie prawdziwą sławę przyniósł mu film, który nakręcił profesor Bernhard Grzimek (niemiecki zoolog urodzony w Nysie) oraz jego syn Michael. „Serengeti nie może umrzeć” dostało Oscara jako najlepszy film dokumentalny. Michael zginął w 1959 r. w wypadku lotniczym – w czasie filmowania krateru Ngorongoro (po sąsiedzku z Serengeti) jego samolot zderzył się z sępem. Pochowano go na krawędzi krateru. Potem, w 1987 roku, spoczęły tam także prochy profesora Grzimka, którego wolą było zostać na zawsze w miejscu, które tak pokochał.
Masajowie
Dziś Masajowie nie wypasają już swojego bydła w Serengeti. Odkąd utworzono park narodowy, musieli się wynieść. Ich wioski można spotkać m.in. pomiędzy kraterem Ngorongoro a oficjalną bramą parku. Kilka z nich przyjmuje turystów, dla których taka opłacona wizyta to owszem, swego rodzaju cepelia, ale też jedyna okazja, aby zrobić Masajom zdjęcia (w innych warunkach zwykle nie zgadzają się na fotografowanie). Warto skorzystać, bo równocześnie można też zobaczyć masajskie tańce ze słynnymi wyskokami smukłych, przypominających sprężynę wojowników i pozaglądać do chat ulepionych z gliny wymieszanej z krowim łajnem. Ich budowa to obowiązek kobiet – mężczyźni zajmują się bydłem. Bydło to dla Masajów świętość. Nawet w ramach powitania pytają: – Jak twoje dzieci, jak się ma twoje bydło?
Ciekawe to plemię. Turystom (panom) najbardziej podoba się specyficzne podejście Masajów do opieki nad swoimi kobietami – uważają je za dobro ogólne, w związku z czym, jeśli prawowity mąż jest poza wioską, nie ma nic zdrożnego w tym, że chwilowo samotną panią zajmie się sąsiad. Znakiem, żeby nie przeszkadzać w miłosnych aktach, jest wbita przed chatą włócznia. Swoją drogą warto pamiętać, że masajskie kobiety mają głowy wygolone, praktycznie łyse, u panów zaś charakterystyczne są długie włosy, splatane w warkoczyki. Kiedy byłam pierwszy raz w Tanzanii, widząc na drzwiach toalety takie właśnie obrazki, poszłam oczywiście do tej z warkoczykami.
Wielka symbioza
Powód przyjazdu do Serengeti to oczywiście zwierzaki. Mamy tu szansę zobaczyć całą Wielką Piątkę (lew, słoń, nosorożec, lampart i bawół), przy czym, jeśli chodzi o lwy, to ponoć w porównaniu z innymi afrykańskimi parkami, właśnie tu jest ich najwięcej (około 3 tysięcy). Innych zwierząt też mamy pełen wybór. Choćby antylopy – w ciągu dwóch godzin, poza nobliwie wyglądającym gnu, przed samochodem defiluje antylopa eland, topi, gazela Thomsona oraz gazela Granta.
Przewodnicy co chwila zasypują nas ciekawostkami na temat zwierząt. – A wiecie dlaczego zebry przytulają się do siebie bokiem i stoją tak, że każda ma głowę w inną stronę? Patent jest prosty – chodzi o to, że dzięki temu mogą obserwować otoczenie; przecież nie wiadomo, czy gdzieś w okolicy nie czai się na przykład lew. – A dlaczego zebry chodzą zwykle w towarzystwie gnu? Bo się uzupełniają – gnu korzystają z dobrego wzroku i słuchu zebr, z kolei zebry liczą na dobry węch gnu i ich instynkt, jeśli chodzi o wyszukiwanie wody.
W trakcie naszego safari nie zapominamy też o ptakach – w Serengeti jest ich około 500 gatunków. Naszym ulubieńcem staje się sekretarz, nazwany tak ze względu na charakterystyczne pióra z boku głowy, przez co wygląda jakby chodził z założonym za ucho długopisem. Przy strusiach nie możemy wyjść z podziwu nad pomysłowością Matki Natury – pani strusiowa jest szara, bo wysiaduje jaja za dnia, a samiec jest czarny, ponieważ siedzi na nich w nocy. Sprytne!
Ale nie tylko fauna zasługuje na uznanie, lecz także rośliny. Swego rodzaju symbolem sawanny są akacje o parasolowatych koronach, jednak te drzewa można zobaczyć w wielu parkach, a turyści wolą bardziej wyjątkowe okazy. Na przykład drzewo… kiełbasiane (fachowa nazwa botaniczna to kigelia), nazwane tak ze względu na długie owoce, wyglądem rzeczywiście przypominające kiełbasy.
Balonem nad Serengeti
Safari niekoniecznie musi mieć formę samochodową; w parku Serengeti zwierzęta można podglądać również z balonu! Fakt, nie jest to tania przyjemność (ok. 500 dolarów od osoby), ale wrażenia niezapomniane. Startuje się o wschodzie słońca – wtedy zwykle nie ma wiatru. Jest trochę chłodno, ale trudno się dziwić – równiny Serengeti położone są na wysokości od 1000 do nawet 1900 m n.p.m. (na szczęście wraz ze wschodem słońca robi się ciepło, a nawet gorąco). Jest świt, balony są już przygotowane. Na dobry początek przechodzimy krótkie szkolenie, i oto pierwsze zaskoczenie. Kosz nie stoi, a leży, zaś my układamy się w nim na leżąco, z podkurczonymi nogami, niczym na półkach. Zaraz potem podgrzana czasza wypełnia się, kosz powoli staje do pionu i... lecimy! Uderza nas cisza panująca w powietrzu. Upajamy się nią dłuższy czas, aż w końcu przerywa ją pilot. – Patrzcie! Macie tam słonie! A tam biegną żyrafy!
Co się zobaczy, nigdy nie wiadomo. Czasem zwierząt jest mnóstwo, czasem nie ma żadnych, bo to przecież nie zoo. Wtedy pozostaje podziwianie widoków. Na koniec jest jeszcze adrenalina związana z lądowaniem, a potem, już na ziemi, toast szampanem, rozdanie pamiątkowych certyfikatów i wyjątkowe śniadanie w sawannowej scenerii.
Ngorongoro
Kilka godzin później mkniemy już w kierunku krateru Ngorongoro, który warto zobaczyć przy okazji safari w Serengeti. Kaldera tego wygasłego wulkanu stanowi odrębny rezerwat poza granicami parku. Zastanawiamy się, jak to będzie, jeśli kiedyś Serengeti przetnie ruchliwa droga, może nawet autostrada, budowę której w 2010 r. zapowiedział ówczesny prezydent Tanzanii. Celem byłoby większe ucywilizowanie obszarów położonych po drugiej stronie parku, dziś praktycznie odciętych od reszty kraju. Organizacje ekologiczne zgłosiły protest, uważając, że taka ingerencja w naturę nieodwracalnie zniszczy wyjątkowy ekosystem. Sprawa była na tyle poważna, że zajął się nią Międzynarodowy Trybunał ds. Wschodniej Afryki. Na razie projekt został zawieszony – zwierzaki mogą spać spokojnie.
Safari w Serengeti
Jak dojechać
W Tanzanii pora deszczowa trwa od listopada do maja, choć i w innych miesiącach może nas złapać deszcz. Więcej zwierząt jest w porze deszczowej (najwięcej w maju), ale w porze suchej łatwiej je wytropić (kręcą się w okolicach wodopojów).
Wizę otrzymuje się na granicy po zapłaceniu 50 USD. Zdjęcia nie są potrzebne, czasem wymagana jest tzw. żółta książeczka – dokument z potwierdzeniem szczepienia przeciw żółtej febrze.
Zazwyczaj lata się do lotniska Kilimandżaro koło Aruszy (np. Turkish Airlines, w obie strony ok. 3500 zł), ale ze względu na różne promocje, wielu turystów leci do Nairobi w Kenii, skąd do Aruszy przejeżdża autobusem (3,5-5 godz.).
Z kim jechać
Teoretycznie można wynająć samochód i pojechać do Serengeti samodzielnie, ale w praktyce – ze względu na nieznajomość terenu, zagrożenie ze strony dzikich zwierząt, ryzyko problemów technicznych – korzysta się z ofert safari przygotowanych przez miejscowe biura. W tym układzie samochód prowadzi kierowca-przewodnik, świetnie znający zwyczaje zwierząt, zwykle jedzie też kucharz przygotowujący posiłki. Ceny safari są dość wysokie, wersje niskobudżetowe zaczynają się od 150 USD za dzień (spartański kemping, trzy posiłki dziennie), plus dochodzi kwota na napiwki.
Opłaty w Serengeti
Brama wjazdowa do parku znajduje się ok. 320 km na wschód od miasta Arusza w północnej Tanzanii. Droga dojazdowa tylko do połowy jest asfaltowa; w samym parku drogi są szutrowe, nie wolno z nich zbaczać, a prędkość ograniczona jest do 50 km/h. Opłaty parkowe na ogół są już zawarte w cenie, jaką płaci się za safari. Za każdą dobę przebywania w parku cudzoziemcy płacą 60 USD (dzieci 5-16 lat 20 USD), do tego dochodzi opłata za pojazd (40 USD) i za nocleg (noc na kempingu 30-50 USD), www.serengeti.org.
Aparat fotograficzny z teleobiektywem lub dobrym zoomem, ewentualnie lornetkę, latarkę (nieodzowna na kempingu).
Ubiór powinien być niejaskrawy (np. szary, khaki), typowo letni, ale na wieczór warto mieć dłuższe spodnie i koszulę z długim rękawem (choćby ze względu na komary) i na wszelki wypadek coś cieplejszego, np. polar (na wys. 1500 m n.p.m. wieczorami jest chłodno).
Buty przewiewne – większość czasu spędza się w aucie (sandały lub nawet klapki), chyba że w programie mamy piesze safari (wędrówkę po buszu) – wtedy trzeba mieć buty trekkingowe.
Na tanich kempingach konieczny jest zwykle śpiwór.
Pamiętajmy też o tabletkach antymalarycznych.