Wraz z kilkudziesięcioma wulkanami Chimborazo, najwyższy szczyt Ekwadoru, przecina ten niewielki jak na południowoamerykańskie standardy kraj. W 1802 roku niemiecki podróżnik Alexander von Humboldt próbował zdobyć go wraz z towarzyszem podróży Aimé Bonplandem. Bezskutecznie. Na wysokości 5875 m n.p.m. dopadła ich choroba wysokościowa i musieli zejść. Ostatecznie dokonał tego Anglik Edward Whymper, niemal 80 lat później. Humboldt został za to ojcem chrzestnym słynnej dziś Alei Wulkanów – ekwadorskiego pasma Andów, w którym znajdziemy 27 czynnych i kilkadziesiąt wygasłych wulkanów. Ruszamy śladem najpiękniejszych z nich.
Ekwadorskie rękodzieło
Dwie godziny drogi na północ od Quito, u stóp 3 wulkanów: Imbabura, Cotocachi i Mojanda leży Otavalo. Co sobotę odbywa się w nim najsłynniejszy targ rękodzieła w Ameryce Łacińskiej i zarazem jedna z trzech największych atrakcji Ekwadoru, obok Galapagos i miasteczka Środek Świata (Mitad del Mundo).
Przyjechaliśmy sprawdzić czy jest wart zachodu. Oprócz swetra z lamy można tu kupić świnię, królika, kurczaki. My jednak od razu kierujemy się na Plaza de Ponchos, cały w intensywnych kolorach. Między stoiskami uwijają się Indianki w czarnych długich spódnicach, przewiązanych w pasie pstrokatą taśmą. – To żeby kieca mi nie spadła – żartuje starsza pani i próbuje nam taki pas sprzedać.
Indianie z Otavalo są najbardziej wpływową społecznością indiańską w Ekwadorze. Dzięki wyrobom tekstylnym osiągnęli stosunkowo dobry, jak na Indian, status materialny – jeżdżą dżipami, handlują z „zagranicą”, niektórzy mają własne hotele. W Ekwadorze i większości krajów Ameryki Łacińskiej to rzadkość. Przebijają się nawet do polityki – w 2000 r. Mario Conejo Maldonado został pierwszym w historii Ekwadoru Indianinem, który objął stanowisko „alcalde”, czyli burmistrza miasta. Potem wybrano go jeszcze dwa razy.
Na targu można kupić paski, swetry, szaliki, czapki i koralików bez liku. Patrzymy na szwy – produkcja może nie masowa, ale na pewno maszynowa. Tylko kilka Indianek dzierga czapki przy stoiskach. I tylko jeden pan postawił na oryginalność – maluje egzotyczne zwierzęta na ptasich piórach.
Cotopaxi
Powiesz dziecku, by narysowało górę, a ono bezwiednie odwzoruje jeden z najwyższych aktywnych wulkanów na świecie – Gardło Księżyca. Cotopaxi, 5897 m n.p.m. Idealny biały stożek. W Ekwadorze na wulkan mówi się „nevado” – ośnieżony, śnieżnobiały. Nietrudno zgadnąć, dlaczego. Większość z nich to wysokie, pokryte lodem szczyty.
Lodowiec Cotopaxi jest źródłem wody dla czterech okolicznych prowincji. – Co roku go ubywa. Jeszcze 10 lat temu pokrywa lodowa sięgała 4800 m. Dziś zaczyna się na pięciu. Zostaniemy bez wody – biadoli Vini, nasz przewodnik.
Kiedy wykupiliśmy wejście na nevado w agencji turystycznej (do parku narodowego wokół Cotopaxi nie można wejść bez przewodnika), spodziewaliśmy się gibkiego alpinisty. Tymczasem rankiem z pick-upa wyskoczył okrąglutki Vini, który z podejściem do schroniska położonego na prawie 5000 m miał takie same kłopoty, jak my. Zimno, mokro, wiatr w twarz, powietrza w płucach brak. Wulkan czynny jest od ponad 4000 lat. Ostatnio „odzywał się” w 2002 r. – Specjaliści mówią, że wybuchnie za jakieś 20 lat – w przerwach w podejściu Vini spełnia obowiązki przewodnika.
Dochodzimy do schroniska. Wdrapanie się na szczyt Cotopaxi wymaga przynajmniej jednego dnia więcej – po drodze mijamy śmiałków, którzy aklimatyzują się w zielonym namiociku, rozbitym na brunatnej przełęczy. Wokół biega stado dzikich koni. Do wejścia potrzeba odrobiny doświadczenia, dużo dolarów, czekanów i mocnej kawy. Zdobywcy wyruszają zawsze po północy, tak by wrócić na śniadanie ok. 7.30 – zanim śnieg zacznie się topić, a lodowiec przemieszczać.
Wulkan Tungurahua
Do Baños, czyli Łaźni, przyjeżdżamy zobaczyć wulkan Tungurahua z huśtawki na końcu świata. To jedno z tych surrealistycznych miejsc, które podobno trzeba ujrzeć przed śmiercią. Jak się okazuje, wie o tym zdecydowanie za dużo ludzi.
Tungurahua ma 5023 m n.p.m, a szare, idealnie okrągłe kłęby z jego krateru towarzyszą nam w różnych momentach podróży. Wulkan obudził się w 1999 r. – spadł pył i ewakuowano z Baños kilkanaście tysięcy ludzi. W 2002 r. wszedł w fazę erupcji, która trwa do dziś. W sierpniu 2006 r. doszło do największych wybuchów od czasu przebudzenia. Wystrzelił na 10 km. Spadały kamienie. Nikt nie zginął.
Słynna huśtawka
Po kilku tygodniach od pierwszej ewakuacji mieszkańcy wrócili. Wtedy siedemdziesięcioletni dziś Carlos Sanchez złożył Bogu obietnicę: „Dziękuję ci Boże, że pozwoliłeś mi wrócić na moją ziemię. Teraz będę dbał o jej mieszkańców.” – To było 17 lat temu. Dostałem cegły od rządu, postawiłem tu dom. Codziennie doję krowy i patrzę na wulkan. Kiedy dzieje się coś podejrzanego, dzwonię do Instytutu Wulkanologii – opowiada nam strażnik wulkanu. Ma smagłą twarz, siwe włosy. Sześć lat temu zbudował niewielki domek na drzewie, znany jako Casa del Arbol. – Służyłem dwa lata w wojsku. Często obserwowaliśmy granicę z Peru. Mieliśmy domek na drzewie i przy pomocy lornetek śledziliśmy ruchy Peruwiańczyków. Pomyślałem więc, że z góry będę lepiej widział wulkan – tłumaczy.
Kiedy na gałęzi powiesił huśtawkę, która miała zabić czas turystom w oczekiwaniu aż zamglony wulkan się rozchmurzy, nie miał pojęcia, że ludzie się w niej zakochają. Turyści przyjeżdżają przy okazji wizyty w Baños, które słynie z Drogi Wodospadów (jest ich w okolicy kilkanaście). O miasteczku mówi się też „wrota Amazonii”. Stąd już tylko kilkadziesiąt kilometrów do dżungli.
Chyba najpiękniej jest w Parku Yasuni, który należy do najbardziej bioróżnorodnych miejsc na ziemi. Ekwador przoduje w statystykach fauny i flory: tysiące gatunków ptaków, niezliczone gatunki storczyków. – 1 km2 w Yasuni ma tyle gatunków roślin i zwierząt, co USA i Kanada razem wzięte – twierdzi jedna z napotkanych przewodniczek.
Lód z Chimborazo
Baltazar Ushka ma 70 lat. Do kopalni lodu chodzi dwa razy w tygodniu. Bierze trzy osły i wdrapuje się na najwyższy szczyt Ekwadoru – Chimborazo. Jest ostatnim lodziarzem w tym kraju, a może i na świecie. Z lodowca na oślich grzbietach znosi sześć lodowych bloków obwiązanych trawami, które sprzedaje na dwóch targach w mieście Riobamba. Tam miłe panie robią świeże soki: – Tylko u nas, na lodzie z Chimborazo! Wiedzą, że to atrakcja.
Kiedy umrze Baltazar, wraz z nim skończy się tradycja przynoszenia lodu z wulkanu. – Jeden blok sprzedaję za 5 dolarów. Kiedyś zajmował się tym mój dziadek, tata, nawet jeden z braci. Brat przestał. To się już nie opłaca – mówi Baltazar i biegnie gonić nieposłuszną krowę, która przeszła przez miedzę. Spotykamy się z nim na zboczu wulkanu. Ma najwyżej położone pastwiska ze wszystkich rolników wioski Cuatro Esquinas. Mieszka samotnie w betonowym domku bez wygód, żona zmarła kilka lat temu. W kaloszach, sportowej bluzie Barcelony, jednego z najpopularniejszych w Ekwadorze zespołów piłkarskich, śmiga po stromym pastwisku jakby miał 10, nie 70 lat. Wejście na lodowiec zajmuje mu tylko cztery godziny. Nic dziwnego, robi to od trzydziestu lat. – Dlaczego? – pytamy. – Nie chcę, by dziedzictwo mojego ojca się zatraciło. Będę wchodził, dopóki Bóg nie zawoła – mówi z silnym akcentem. I pogania osły.
Chimborazo to wygasły wulkan. Wznosi się na 6268 m n.p.m. i niesłusznie nazywany jest najbliższym Słońca punktem na Ziemi (ten tytuł przypada terenom położonym wzdłuż zwrotnika Raka lub Koziorożca). Ale zgodnie z prawdą przysługuje mu inny – ze względu na swoją równikową lokalizację, to najdalej położony od jądra planety punkt na Ziemi.
Po Ekwadorze koleją
Nie ma jednej trasy, która wiodłaby przez wszystkie szczyty – każdy trzeba zdobywać oddzielnie. Ci, którym wystarczy je tylko zobaczyć, mogą wsiąść na pokład luksusowego pociągu dla turystów. Silne deszcze i powodzie spowodowane nasileniem El Niño sprawiły, że ze zbudowanej ponad sto lat temu linii kolejowej, na początku XXI wieku do użytku nadawał się tylko niewielki fragment. Decyzją rządu, a właściwie prezydenta Rafaela Correi, trasę odbudowano, stare lokomotywy odnowiono i przygotowano na użytek zagranicznego turysty. Do dyspozycji jest osiem tras – m.in. najbardziej znana z widokiem na szczyt Nos Diabła. Do niedawna można go było podziwiać z dachu pociągu, ale niestety jest to już niemożliwe – zbyt wielu nierozważnych turystów spadało z niego.
Opcja najbardziej poglądowa to czterodniowa podróż Tren Crucero za, bagatela, 1200 dolarów. W stylizowanych na barokowe wnętrzach pasażerowie podróżują z Quito, jednej z najwyżej położonych stolic na świecie, do Guayaquil, największego ośrodka na ekwadorskim wybrzeżu (lub w odwrotnym kierunku). Po drodze odwiedzają niewielkie andyjskie miasteczka, w których mężczyźni chodzą w ponczach, a kobiety w kapeluszach i ubraniach o wściekłych kolorach – niebieskich rajstopach, pomarańczowych sweterkach i różowych spódnicach (zestaw kolorów przykładowy, kompozycjom nie ma końca). Kupują pamiątki i śpią w ekskluzywnych hacjendach potomków hiszpańskich konkwistadorów.
My wsiadamy do pociągu tylko na jeden dzień. Wnętrza piękne, a to, co za oknami – zapiera dech. Wybieramy najbardziej efektowny fragment trasy: odcinek Riobamba-Bucay. Na przestrzeni 56 km zjeżdżamy ponad 2500 metrów. Jedziemy wzdłuż kanionu, w towarzystwie szemrzącej rzeki. I do tego dziś świeci słońce. Droga wije się wzdłuż ścian wygasłych wulkanów, zażółconych od siarki. Niektóre podjazdy pociąg bierze zakosami, trzeba przestawiać lokomotywę.
W przyklejonej do majestatycznego zbocza ciuchci czujemy się jak niepotrzebny naturze drobiazg.
Jak podróżować po Ekwadorze
Wizy
W Ekwadorze, podobnie jak w większości krajów Ameryki Łacińskiej, Polacy nie potrzebują wizy. Możemy być w kraju 90 dni. Na niektórych portalach pojawia się informacja, że przy wjeździe paszport musi być ważny dłużej niż sześć miesięcy. W przypadku turystycznego wypadu na kilka tygodni to nieprawda. Trzeba jedynie wyjechać przed końcem ważności dokumentu.
Język
Trudno porozumieć się tu w jakimkolwiek innym języku niż hiszpański. Poza ekskluzywnymi hotelami i pociągiem turystycznym jest to praktycznie niemożliwe. W niektórych regionach górskich Indianie mówią w keczua, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto zna podstawy hiszpańskiego. Warto więc je opanować i uniknąć wielu stresów.
Waluta
W Ekwadorze obowiązuje dolar amerykański. Nie ma problemu z dostępnością bankomatów, nie warto więc przywozić ze sobą wielkich sum. W większości sklepów i hosteli nie przyjmują banknotów o wartości 50 i 100 dolarów. Lepiej od razu rozmienić je na lotnisku.
Bezpieczeństwo i zdrowie
Ekwador jest stosunkowo bezpiecznym krajem, o ile turysta jest rozsądny – nie afiszuje się z elektroniką i portfelem, jest uważny na dworcach i nie zapuszcza się do oddalonych od centrum dzielnic. Na opisanej trasie przyjezdni mogą borykać się z chorobą wysokościową. Warto jeść umiarkowanie, pić dużo wody i herbatę z liści koki, dostępną w każdym hostelu za darmo. Jeśli objawy nie przejdą, trzeba zejść niżej i poczekać, aż organizm się zaaklimatyzuje. Jedzenie na ulicach jest świeże, soki na targach pyszne, nie warto ich sobie odmawiać. Do dżungli lepiej nie jechać bez silnego środka przeciw insektom.