Przygotowaliśmy się na każdą opcję. Podstawą był dobry samochód. Musiał być nie za drogi, nie rzucający się w oczy, niezawodny, dzielny w terenie i wygodny w trasie. Zdecydowałem się na Jeepa Cherokee z 98’ roku z mocnym benzynowym silnikiem. Do wyjazdu został przygotowany w jednym z najlepszych serwisów aut terenowych w kraju. Miałem wrażenie, że Marek Szelągowski (prowadzący warsztat 4x4 wraz z Adamem Królem) podszedł do tego zadania tak, jakby sam miał pojechać na tę wyprawę. Uprzedzając fakty, od razu napiszę, że razem z moją dziewczyną przejechaliśmy 9,5 tysiąca kilometrów – czasem po autostradach, a czasem po bezdrożach – i nasz dżip nie uległ żadnej, nawet najmniejszej awarii. Do auta oprócz narzędzi, części zamiennych i sprzętu off-roadowego zabraliśmy namiot, śpiwory, kuchnię polową, sporo prowiantu i ubrania na każdą okazję. Do tego jak najdokładniejsze mapy, trochę przewodników, numery telefonów do znajomych w Gruzji, aparat fotograficzny. I ruszyliśmy.
NA TEMAT:
Zaraz za granicą w Krościenku skończyła się normalna droga. Rozpoczęliśmy rajd po nawierzchni, która przypominała asfaltowy trakt podziurawiony granatami. Dziury w jezdni były czasem tak wielkie, że nawet naszemu wysoko zawieszonemu dżipowi groziło urwanie koła. Ominęliśmy Lwów od południa, wypiliśmy kawę w sympatycznym Drohobyczu, mieście, w którym żył, tworzył i tragicznie zginął Bruno Szulc, a potem pomknęliśmy prosto na tereny dawnej Galicji Wschodniej. Naszym celem był tajemniczy jar Dniestru oraz położone nad nim Kamieniec Podolski i Chocim. Za Iwano-Frankowskiem zjechaliśmy z głównej trasy, by dotrzeć bocznymi dróżkami do malutkich wiosek leżących nad samym Dniestrem – tak przynajmniej pokazywała mapa. Bardzo szybko okazało się jednak, że boczne drogi są błotnistymi traktami i prędkość trzeba zredukować do 20 km/h, a mieściny, które miały leżeć nad rzeką, są od niej oddalone o dobrych parę kilometrów. Widok zagubionych w stepie wiosek z drewnianymi stuletnimi domami i babuszkami owiniętymi we wzorzyste chusty przesiadującymi na progach chałup na długo pozostanie mi w pamięci.
Dniestr ukazał nam się nagle, kiedy wróciliśmy na główną drogę. Jadąc przez las, znaleźliśmy się na ogromnym moście zawieszonym wysoko nad wielkim jarem i szerokim, spokojnym nurtem rzeki, w której odbijało się zachodzące słońce. Było to w okolicy Zaleszczyków. Rzeka opływa miasto z trzech stron i właśnie ze względu na to urocze położenie Zaleszczyki niegdyś były gwarnym letnim kurortem, do którego zjeżdżała śmietanka towarzyska Drugiej Rzeczypospolitej. Dziś miasteczko jest niestety podupadłe, a jego położenie zupełnie niewykorzystane – nad rzeką nie ma ani jednej restauracji, nie mówiąc już o hotelu, a piękny pałac, w którym bywali znamienici goście stoi dziś zamknięty i niszczeje.
Następnym naszym przystankiem był Kamieniec Podolski. Miasto o burzliwej historii, której część opisał w swojej powieści Henryk Sienkiewicz. To tego grodu nie udało się obronić literackiemu Wołodyjowskiemu przed tureckim najazdem i to tutaj wraz z dzielnym dowódcą artylerii Ketlingiem wysadził się w powietrze, żeby nie wpaść w ręce wroga. Najpierw spacer po pięknej starówce, wizyta w katedrze zwanej polską, której dzwonnica ma kształt minaretu (pozostałość po tureckim panowaniu) potem zwiedzanie wielkiego, pięknego zamku otoczonego naturalną fosą – Dniestrem. W Kamieńcu spokojnie można porozmawiać po polsku, wielu Ukraińców ma polskie korzenie, a niektórzy rodziny w Polsce. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, także nad rzeką, leży urokliwy zamek w Chocimiu. Warto go odwiedzić także ze względu na piękną panoramę Dniestru, która rozciąga się z jego murów. Z Chocimia udaliśmy się na południe, przekroczyliśmy granicę z Rumunią i wjechaliśmy do Mołdawii – krainy leżącej częściowo na jej terenie.
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże.