Kiedy spotykamy się po raz pierwszy, Yan lustruje mnie od góry do dołu. Musiała we mnie rozpoznać bratnią kulinarną duszę, bo zabiera mnie do swojej ulubionej knajpki. Cztery plastikowe stoliki rozstawione w wąskiej uliczce pod najdłuższym na świecie systemem ruchomych schodów, który łączy port z eleganckimi apartamentowcami na Wzgórzu Wiktorii. Obok stolików – ściek. Oprócz karalucha czasem przebiegnie szczur. W metalowej budce – dwa palniki, kosze warzyw, półka z przyprawami i stos świeżych ryb i owoców morza, kupionych na targu obok. Stoły szybko przetarte ścierką, obtłuczony czajnik z jaśminową herbatą, zalaminowane menu.
Zamawia Yan. Wilec wodny (nazywanym też wodnym szpinakiem) smażony na woku w sosie ostrygowym z czosnkiem, delikatny ryż z ośmiorniczkami, krewetkami i kalmarami, grillowany lucjan z chili i, mój absolutny faworyt, gotowane krążki kalmarów podane z pikantną solą. Sól zmieszana z pieprzem – jako panierka – tak mi smakuje, że zamawiam jeszcze smażone w niej kawałki kraba. Wystarczy polać sokiem z limonki i oblizywać palce. Wieczór trwałby dłużej, gdyby w knajpie nie skończyły się produkty. Właściciele przetarli stoły ścierkami i zamknęli budkę. Tak się zaczęła moja przyjaźń z Yan.
Smaki Hongkongu
Zaliczyłyśmy kaczkę po pekińsku w Kowloon Tong i ziołowe herbatki kupowane w dziurach w ścianie – z dokładnym opisem, na jakie dolegliwości pomogą. Pikantnego kraba z dużą ilością posypki z prażonego czosnku, chili i szalotki w Under Bridge Spicy Crab (rozsławionym przez amerykańskiego szefa kuchni Anthony’ego Bourdaina) i dim sum w najtańszej restauracji świata z jedną gwiazdką Michelin – Tim Ho Wan.
Do dziś nie mogę się zdecydować, czy wolę lekko słodkie bułeczki wypełnione soczystą wołowiną czy szerokie przezroczyste płaty makaronu ryżowego, podawane z delikatną wątróbką i obficie polane sosem sojowym. Wolałabym, żeby nigdy nie kazano mi wybierać.
Fot. Shutterstock.com
Choć Hongkong może się pochwalić każdą kuchnią świata, i to w najlepszym wykonaniu, omijałyśmy francuskie, włoskie, meksykańskie, nepalskie, argentyńskie i japońskie knajpy. Yan, ze znawstwem prawdziwego konesera, prowadziła mnie do bud specjalizujących się w zupach z makaronem, doprawianych imbirem i skórką z mandarynek, z soczystymi kulkami z wołowiny. I do zapyziałych kafejek z najlepszymi babeczkami wypełnionymi słodką jajeczną masą. Albo na piętra budynków, gdzie pomiędzy straganami z owocami morza szef kuchni rozstawił stoły z najlepszymi na świecie małżami żyletkami w sosie z czarnej fasoli. Serwował je do rytmu „We Will Rock You” śpiewanego na całe gardło przez wszystkich klientów.
Wieczory kończyłyśmy w knajpie z deserami. Wystrój rodem z lat siedemdziesiątych – fioletowe kanapy obite skajem i mozaika kolorów na ścianie. Żeby zjeść jeden ze słynnych deserów, trzeba odstać swoje w kolejce. Ale dla wypełnionych sosem z czarnego sezamu kulek z kleistego ryżu, podawanych w imbirowej zupie, naprawdę warto poczekać.
Herbata z pończochy
Kiedy wieczory przestały nam wystarczać, umówiłyśmy się na śniadanie. Yan zabrała mnie do jednej z licznych w Hongkongu knajpek nazywanych cha chaan teng (dosłownie: herbaciarnie, ale z klasycznymi chińskimi herbaciarniami nie mają nic wspólnego, bardziej przypominają amerykańskie dinery). Do wyboru: zupa, francuskie tosty i kanapki.
Do tego napój yuanyang i herbata ze skondensowanym mlekiem o jedwabistej teksturze. Nazywana jest herbatą z pończochy, bo do jej zaparzania używa się długiego sitka z materiału, które rzeczywiście może kojarzyć się z pończochą. Ja wzięłam francuskiego tosta i napój o dziwnie brzmiącej nazwie, a Yan – zupę. Tost był gruby na trzy palce i obficie polany skondensowanym mlekiem. W zupie Yan, oprócz makaronu instant, pływała mielonka. I nawet nie było to złe.
Fot. Shutterstock.com
Zachodni sos sojowy
W ten sposób poznałam specjalną kuchnię Hongkongu, w której to miasto interpretuje zachodnie jedzenie na własną modłę. Jej nazwę można przetłumaczyć jako „Zachodni Sos Sojowy”. Do jednego worka wrzucono tu amerykańskie steki, włoskie pasty i francuskie tosty. Podaje się je tak, żeby smakowało Azjatom. A więc – jak makaron, to instant, jeśli lasagne, to z ryżem, a jeśli stek, to marynowany w sosie sojowym.
Sos sojowy dodaje się też do barszczu, zamiast szynki używa się konserwy „Spam”, a zamiast śmietany – sera topionego. Choć popularne w see yau sai tzan skrzydełka kurczaka w marynacie z sosu sojowego, sosu worcestershire i imbiru mają w swojej nazwie słowo „Swiss”, to ze Szwajcarią nic oprócz nazwy ich nie łączy. Podobno ktoś się kiedyś przesłyszał i pomylił słowo „sweet” ze „Swiss”.
Ale psotny geniusz „Zachodniego Sosu Sojowego” objawia się w pełni w napoju, który zamówiłam do śniadania – yuanyang. Nazwa nawiązuje do kaczek mandarynek, które są nierozłączne, choć samiec i samiczka wyglądają, jakby należały do innego gatunku. Yuanyang to kawa z herbatą w równych proporcjach. Podawana z mlekiem. Kofeina i teina zmiksowane w jednym boskim nektarze. Wschód spotyka Zachód. I dobrze się przy tym bawi.
Gdzie zjeść w Hongkongu
- Tim Ho Wan. Tanie jedzenie z jedną gwiazdką Michelin. Dla ich bułeczek z wieprzowiną BBQ warto stać dwie godziny w kolejce. www.timhowan.com
- Cha Chaan Teng (np. sieć Tsui Wah). Na śniadanie zjemy tu zupę pomidorową z makaronem, jajka sadzone podane z ryżem i mielonką, a do tego dostaniemy colę na ciepło z imbirem i cytryną. www.tsuiwah.com
- Auntie Sweet. W restauracji podają słodką imbirową zupę z kulkami wypełnionymi sezamem. Tsing Fung Street 13, Tin Hau.
- Sing Kee (niedaleko ruchomych schodów). Tutaj Yan wprowadziła mnie w świat panierki z soli i pieprzu. Stanley Street 82, Central.
- Tung Po. Restauracja nad bazarem z rybami i owocami morza, w której śpiewa się „We Will Rock You” pod dyktando właściciela w białych kaloszach. 99 Java Road, North Point, drugie piętro budynku Java Road Municipal Services.