Podróż nocnym pociągiem z Mumbaju do Udaipuru jest długa i mozolna. Nie mogę spać. Nieszczelne okna i wciąż otwierane drzwi powodują, że trzęsę się z zimna. Noce stają się coraz chłodniejsze. Podczas przesiadki w Ahmedabadzie wyskakuję z pociągu i ruszam w poszukiwaniu ciepłego nakrycia. Mam godzinę, jest noc, wszystko oczywiście pozamykane. Po czterdziestu minutach krążenia po ciemnych ulicach kupuję mocno zużyty, dziurawy, ale ciepły koc od rykszarza przesiadującego przed stacją. Będzie to jedna z najbardziej przydatnych inwestycji, jakich dokonam podczas paru tygodni spędzonych w Radżastanie.
NA TEMAT:
Ośmiorniczka w każdej knajpie
Dzień zaczynam od słodkiej, pobudzającej herbaty z mlekiem, zwanej w Indiach "masala chai". Po gonitwie przez cały subkontynent indyjski teraz wiem, że nie muszę się nigdzie spieszyć. Pierwszy przystanek: Udaipur. Założony przez maharadżę Udai Singha w 1559 r. nazywany jest "Wenecją Wschodu". Jego największą atrakcją jest Lake Palace, letnia siedziba maharadży. Podobnie jak Taj Mahal, pałac z założenia powinien odbijać się w tafli wody. Jednak po jeziorze, które okala budowlę, nie ma o tej porze roku prawie śladu. Zaś pałac przekształcono w luksusowy hotel, na który stać tylko bogatych turystów. Mimo wszystko, budynek wciąż zachwyca, szczególnie wypieszczony sztucznym oświetleniem tuż po zachodzie słońca. Oszałomiające wrażenie robi dominujący nad fortyfikacją miasta, największy w całym Radżastanie kompleks pałacowy City Palace. Jest to kilkukondygnacyjna budowla, pełna balkonów, tarasów i bogato zdobionych okiennic. Salony i komnaty, intymne sypialnie oraz toalety, w których niegdyś rezydowali maharadżowie zamieniono w interesujące muzeum. Jest też dobra wiadomość dla miłośników Jamesa Bonda - w 1983 r. nakręcono tu jedną z części cyklu o przygodach brytyjskiego agenta. Dziś w każdej restauracji dla podróżnych wieczorem odbywa się projekcja "Ośmiorniczki" (ang. "Octopussy"). Ludzie pracujący w lokalnych knajpach już lata temu pobili rekord świata w oglądaniu tego filmu. W pobliskim Sajjan Garh, zwanym także Monsunowym Pałacem, można z kolei zobaczyć w jakich warunkach więziono Rogera Moore'a. Aby tam dotrzeć, wynajmuję rykszę motorową i wąskimi serpentynami pnę się na szczyt góry. Miejsce jest bajkowe. Wygląda na opuszczone, co pozwala odetchnąć od zgiełku miasta. Czekając na zachód słońca, podglądam grupki rozbawionych małp. Choć nie boją się ludzi, lepiej im nie ufać, kradną jak z nut, szczególnie jedzenie.
Złote Havelis
Ruszam na zachód, w stronę granicy z Pakistanem, gdzie z piasków pustyni wyrasta Złote Miasto - Jaisalmer. Nazywane jest Miastem Słońca. Dojazd wymaga odrobiny samozaparcia - podróż nocnym autobusem zakurzonymi, pustynnymi drogami jest wyczerpująca. Jednak po przybyciu na miejsce czeka nagroda. W blasku wschodzącego słońca, powyżej dworca autobusowego i niskiej zabudowy miejskiej, wznosi się piękny, monumentalny fort. Sam widok jest wart wszystkich trudów podróży. Założone w XII wieku Jaisalmer zajmowało strategiczną pozycję na szlaku handlowym między Azją Centralną a Indiami. Dziś miasto żyje przede wszystkim z turystyki. Sam fort jest nadal zamieszkany. W słynnych havelis - tradycyjnych radżastańskich domach, bogato zdobionych i zbudowanych z piaskowca, powstały restauracje, hostele i kafejki internetowe.
Wielbłąd i ja
Na każdym kroku naganiacze namawiają do wyprawy na pustynię Thar. Za 20 dolarów od osoby wynajęty przewodnik użyczy nam swojego wielbłąda i przeprowadzi przez okalającą miasto pustynię. Zastanawiam się, co może być interesującego w trzydniowym snuciu się na wielbłądzie po górach piasku. Jednak mimo niechęci do zorganizowanych wycieczek, wykupuję w moim hotelu trzydniowe "camel safari". Następnego dnia o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie budzi mnie łomot do drzwi. Szybko pakuję dwie torby - ciepłą odzież, aparat, notatnik. Wypijam herbatę i wskakuję do dżipa, który wiezie mnie na pustynię, godzinę drogi od centrum miasta. Cisza, wiatr, słońce, samotność. Tylko ja i wielbłąd. Bilal, mój przewodnik, oddala się ode mnie na ładnych kilkaset metrów, a wieczorami znika, więc zostaję sam ze sobą przy ognisku. Mimo tego Bilal jest świetnym przewodnikiem. Przyzwoicie mówi po angielsku. Od paru lat pracuje w tym zawodzie, choć nie jest właścicielem wielbłądów. Jak mówi, dostaje 800 rupii na miesiąc, czyli około 50 złotych. To mało, nawet jak na indyjskie warunki. Większość kasy ląduje w kieszeni właściciela wielbłądów. Bilal nie może się doczekać, kiedy będzie go stać na własnego garbusa. Mogłoby się wydawać, że safari na wielbłądach to jakaś przebrzmiała i mocno przereklamowana atrakcja turystyczna. Ja dziękuję opatrzności, że dałem się namówić. Pustynia skrywa w sobie całą sieć oaz - małych wiosek, w których biała twarz należy do rzadkości. Przybycie turysty zawsze wywołuje wrzawę wśród miejscowych dzieci. Nie odstępują mnie na krok. Mężczyźni siedzą w kucki i częstują się papierosami. Kobiety momentalnie chowają się do domostw, czasami nieśmiało wyglądają przez szpary okiennic. Na tych przystankach pustynnych wszystko jest świeże i autentyczne. Brak śladów turystycznych korporacji. Długie, samotne godziny poświęcone na pokonanie trasy łączącej jedną oazę z drugą to nie zmarnowany czas. Ascetyczna sceneria i brak jakichkolwiek innych ludzi skłania, wręcz zmusza do kontemplacji, do jakiegoś bezwarunkowego zamyślenia.
Bogowie nie lubią jajek
Z Jaisalmeru kieruję się w stronę Puszkaru. To jedno z najświętszych miast Indii, do którego ciągną pielgrzymi z całego kraju. Pushkar zbudowano wokół niewielkiego jeziora. Wzdłuż niego ciągną się setki świątyń. Na schodach prowadzących do wody godzinami przesiadują medytujący pielgrzymi. Jak mówi legenda, bogowie wybrali Puszkar na swoją siedzibę - zatem miejsce jest święte i nie wolno tu sprzedawać ani spożywać alkoholu, mięsa i jajek, a nad samym jeziorem nie można palić tytoniu. Mimo tego miasto przyciąga wielu młodych turystów z Europy Zachodniej, Izraela, Japonii i Korei. Hoteliki oferują tanie noclegi, a na spragnionych duchowej strawy czekają szkoły medytacji i jogi. Miłośnicy muzyki także nie będą zawiedzeni, wybierając jeden z kursów gry na tradycyjnych hinduskich instrumentach. Zaś każdego roku podczas Camel Fair, czyli Targu Wielbładów, miasteczko gości setki tysięcy pielgrzymów, handlarzy, turystów, muzyków, artystów - no i oczywiście wielbłądy. W miastach i wioskach Radżastanu wciąż odnosi się wrażenie, że człowiek podróżuje wehikułem czasu. Uważa się, że radżputowie, mieszkańcy Radżastanu, są potomkami starożytnych wojowników Kshatriyas - odważnych, posiadających ogromną wolę walki oraz zawsze kierującym się honorem. Do dziś wielu z nich służy w siłach zbrojnych Indii. Jak w minionych wiekach, Radżastan pozostaje miejscem pełnym kontrastów. Upalny, słoneczny dzień momentalne zamienia się w chłodną noc, bogactwo i przepych luksusowych pałaców bezpośrednio sąsiaduje ze skromnymi domami zwykłych ludzi. Wielkie miasta otumaniają kolorem i turystycznym zgiełkiem. A wokół nich rozciąga się cisza pustyni.