Ląduję w Bombaju - mieście, które ostatni raz odwiedziłem w listopadzie 2008 r., kiedy komando przysłane prawdopodobnie z Pakistanu przez trzy dni terroryzowało miasto. "To nie bollywoodzki film akcji, to hollywodzki horror", mówił mi wtedy młody student prawa Sushil, kiedy za naszymi plecami indyjskie jednostki specjalne dobijały terrorystów w hotelu Tadż Mahal. Teraz miejsca zamachów są odnowione i żaden ślad po nich nie pozostał. Turyści uciekli przed upałem i monsunem, wracają do pogrążonej w kryzysie Europy. Ja natomiast zamierzam zobaczyć, co dzieje się w ogarniętych przemocą Pakistanie i Afganistanie. Chcę tam dotrzeć wiosną, kiedy jak co roku śnieg topnieje na górskich ścieżkach i zaczyna się rozgrywać kolejny rozdział starej księgi zatytułowanej "Wielka Gra" o Afganistan.
NA TEMAT:
Wsiadam do obskurnej II klasy sypialnej pociągu w kierunku Wagi, nieopodal przejścia granicznego z Pakistanem. Idąc po ziemi niczyjej, już po kontroli indyjskiej, a przed pakistańską, słyszę, że woła mnie znajomy głos: "Andre, Andre!". W polu za drutem kolczastym stoi moja znajoma Celine i jej oślica. To historia na oddzielną książkę, ale Celine, jej mąż Mathias i para osłów przywędrowali tu na piechotę ze...Szwajcarii. Osła kupili za 80 dolarów w Albanii, a gdy we wschodniej Turcji zrobiło się gorąco, a osłu smutno, dokupili za 30 dolarów oślicę. Po drodze do Indii stali się gwiazdorami lokalnych gazet i stacji telewizyjnych, ale ich szlak nie był wyłącznie usłany różami. Gdy nocowali w namiocie pod Tabrizem w Iranie, Celine obudziło nerwowe sapanie oślicy. Pod rozgwieżdżonym perskim niebem miejscowy azerski wieśniak pomrukiwał pod nosem rzewną serenadę. Niestety, jednocześnie próbował zaznać rozkoszy z oślą, turecką pięknością, obywatelką kraju członkowskiego NATO na dodatek. Obudzony Mathias przegonił kamieniami tabriskiego trubadura, ale odtąd mięli się na baczności.
Po dwóch latach marszu doszli do Wagi i tu zaczęły się problemy. "A może osły przenoszą w brzuchach opium?", zastanawiają się skorumpowani indyjscy urzędnicy, sugerując słony bakszysz. W Indiach zbliżają się wybory parlamentarne i nawet wizyta w kancelarii premiera niewiele pomogła. Od sześciu tygodni albański osioł i turecka oślica są uwięzieni na pakistańsko-indyjskiej ziemi niczyjej, a ich "rodzice" udzielają wywiadów, interweniują w Delhi i czekają, aby podążyć dalej w głąb Azji. Bezskutecznie. Krzyczę do Celine, aby się trzymali, pisali maile i ruszam w stronę napisu "Welcome to the Islamic Republic of Pakistan". Wraz ze mną odprawę przechodzi dwóch Europejczyków: Austriak Bernard oraz nieznany nam Szwed John, który zadziwił nas, wmaszerowując do muzułmańskiego kraju z indyjskim kundlem Wolfem. W czasie rutynowego przesłuchania z miejscowym panem ze specsłużb przedstawiam się jako fotograf, Ben jako student, a 40-letni, przepalony ziołem John jako "pussy cat massagist". "I beg you pardon?", pyta porażony wopista, a Ben i ja spuszczamy wzrok na zielony półksiężyc kafelków na posadzce. Lecz John jest nieugięty. Z kamienną twarzą tłumaczy panu, że zawodowo przynosi ulgę zbolałym zwierzątkom. Szweda wpuszczają, a od nas otrzymuje pseudonim podróżniczy "pussy massagist", który nie przypada mu do gustu, ponieważ okazuje się śmiertelnie poważnym masażystą kociąt. Po drugiej stronie granicy jemy pierwszy posiłek, po czym pakujemy się we trójkę (nie licząc psa Wolfa) do rikszy w kierunku Lahore. Aż trudno nam uwierzyć, że jesteśmy na terenie państwa, które prezydent USA Barack Obama nazwał "najniebezpieczniejszym miejscem na Ziemi". Tu dwa tygodnie wcześniej, w centrum Lahore, komando nieznanych terrorystów zaatakowało reprezentację krykieta ze Sri Lanki. W kolumnie, która miała mieć prezydencką ochronę, zginęło sześciu ochroniarzy, rannych było czterech zawodników i australijski trener. Już parę dni po naszym przyjeździe w mieście rozgrywa się bitwa. Policyjną szkołę szturmują talibowie komendanta Baitullaha Mehsuda z Doliny Swat. Zanim zginą lub zostaną wzięci do niewoli, położą trupem osiemnastu policjantów i zranią niemal setkę. Zaczyna się gorąca wiosna w regionie.