W szałasie praca wre. Grube, spracowane ręce zręcznie obrabiają białą kulę i odciskają resztę serwatki do dużego garnka. Potem ser ląduje w solance. Ramiz całe lato spędza ze swoim stadem przy granicy Albanii z Czarnogórą, na polanie pod szczytem Maja Rosit. – Jego szałas to dawny posterunek graniczny. Po co miał budować, jak ten stał opuszczony – tłumaczy mi Rifat. Stara i prosta konstrukcja, poukładane na sobie kamienie bez żadnego spoiwa, szpary uszczelnione mchem. Tak tu od wieków budowano. W środku są tylko najpotrzebniejsze rzeczy – łóżko zbite z desek, mała koza do grzania, stolik i półka, na której stoi cukier, kawa, kawałek chleba, ser. Tylko tyle. Przy szałasie jest małe jeziorko, z którego piją zwierzęta.
Szliśmy tu z Rifatem, moim przewodnikiem i tłumaczem prawie cały dzień. Przed chwilą Ramiz przyniósł nam drugą kawę i do tego kieliszek raki. Pijemy małymi łyczkami, odpoczywamy i patrzymy na poszarpane skały. Życie jest tu bardzo trudne. Ja mam swoje owce i krowy – opowiada Ramiz – robię ser i potem sprzedaję w dolinie. Wstaje, poprawia koszulę i zaczyna opowieść o tych górach. Mówi, że pod Lugut Ujit rosną najlepsze jagody, zioła zbiera na przełęczy Sheleqeve, ale po czarnogórskiej stronie, bo tam jest mniej wilgoci. A najpiękniejsze krokusy rosną przy jeziorach pod Maja e Jezerces, najwyższym szczytem w tej okolicy, który wznosi się na 2694 metry n.p.m.
NA TEMAT:
Wielkie przestrzenie i wielka gościnność
W Góry Północnoalbańskie dotarłem kilka dni wcześniej krętą górską drogą od strony granicy z Macedonią. Najpierw wiła się gęstymi lasami. Co chwilę przecinała jakąś małą wioskę albo starą kopalnię miedzi i za chwilę znowu gubiła się wśród gór. Potem długo ciągnęła się przez otwarte przestrzenie wokół jeziora Fierzes i dopiero za Bajram Curri, ostatnim miasteczkiem, wbiła się pomiędzy skaliste zbocza doliny Valbone. Tutaj droga się kończy, a dolinę zamykają potężne skaliste szczyty. Wszędzie leżą ogromne białe głazy, a ze zboczy sterczą w niebo pionowe turnie.
Sztuczne jezioro Fierzes. Utworzono je, by opanować potoki górskie i wytwarzać energię elektryczną, fot. Piotr Mojżyszek
Jednak co jakiś czas pojawia się zielona polana, robi się szerzej i wtedy od razu widać w tych miejscach wysokie domy ze spadzistymi dachami. Stoją powciskane pomiędzy skały, z małymi poletkami uprawnymi obok. Jak pisze w „Fado” Andrzej Stasiuk, wyglądają trochę jak gospodarstwa lądowych Robinsonów Crusoe. Do Rifata i jego rodziny trafiłem przez przypadek. Przy drodze zauważyłem napis na małym kartonie: traditional food, cheese, beans, herbs. Wszedłem do ogrodu i zacząłem rozmawiać z Valdetą. Nie pozwoliła mi już odejść, musiałem zostać u nich, być ich gościem. To w końcu Bałkany – będziemy razem jeść i pić. Będą mi opowiadać, tłumaczyć i pokazywać, jak żyją. Zupełnie bezinteresownie. Na koniec nie wezmą ani grosza.
Po drodze trzeba się zatrzymać na pogawędki z gospodarzami, fot. Piotr Mojżyszek
W górach mieszkają od pokoleń. Tu jest ich dom i cała rodzina. Sąsiadów także traktuje się jak rodzinę. Na tych niedostępnych terenach górale zachowali dawne tradycje rodowe. – Żyjemy razem i pomagamy sobie nawzajem – mówi mi Valdeta doskonałym angielskim, którego nauczyła się z telewizji. Ich stary kamienny dom otoczony jest sadem i polami uprawnymi. Z tyłu zbudowano zagrodę dla kóz i owiec, wszędzie biegają też kury.
Pachnące fli, fot. Piotr Mojżyszek
Domostwa są tu samowystarczalne, mają wszystko, co potrzebne, żeby przeżyć. Pod jabłonią stoi duży stół, a obok jest palenisko. Już wcześnie rano Valdeta rozpala ognisko i przygotowuje fli – gruby góralski placek robiony z gęstego ciasta i zapiekany pod gorącym popiołem. Składa się on z kilkunastu warstw – musi być pożywny i dawać energię. Jeszcze przed śniadaniem idziemy zbierać zioła na czaj. Gdy wracamy, na stole stoi już gotowana fasola, kukurydziany chleb, grube plastry twardego owczego sera i soczyste pomidory. Jemy wszyscy razem.
Góry Przeklęte – szlak do wioski Theth
Z Valbonë droga wiedzie suchym korytem rzeki. Kierujemy się w stronę wysokiej na 1564 metry n.p.m. przełęczy Quafa Pejes. Po drugiej stronie leży mała wioska Theth i właśnie tam, jak przekonuje Rifat, zachowały się jeszcze stare domy-wieże. Nie spieszy nam się, rozmawiamy ze spotkanymi pasterzami, wpadamy z wizytą do kilku domów, popijamy kawę i znaczymy na mapie źródła z dobrą wodą – to ważna wiedza. Na końcu doliny koryto rzeki znika i dalej poruszamy się po pajęczynie starych pasterskich ścieżek. Znaczonych szlaków jest tu niewiele i trzeba wiedzieć, gdzie iść. Na przełęczy robimy dłuższą przerwę i nie bardzo chce się nam ruszać dalej w drogę.
Kładziemy się na nagrzanych kamieniach, wyciągamy jedzenie i w ciszy patrzymy na skalne półki poprzecinane małymi wysepkami kwiatów i ziół. Rifat na trzy dni w góry zabrał jedynie kawałek sera, chleb, małą buteleczkę wody, dwa jabłka i kawałek kiełbasy. Po południu rozbijamy namiot u jego rodziny w Theth. Swój stary dom zamienili na gospodarstwo agroturystyczne. Mają kilka pokoi, w sadzie pod drzewami ustawili stoliki, przy których podają nam ugotowanego kurczaka, świeżo upieczony chleb i miseczkę z oliwą do maczania. Nad głową wiszą jabłka, dookoła góry, nic więcej nie trzeba.
Malowniczo położony, ponadstuletni kościół w Theth, fot. Piotr Mojżyszek
Wieczorem ruszamy do wsi. Wieżę widać już z daleka, stoi pośrodku. Wysoka, kamienna konstrukcja z wąskimi oknami. Chyba ostatnia, która się tu zachowała. Przy wejściu oświetlonym słabą żarówką siedzi mężczyzna. Od razu podaje nam schłodzone piwo Tirana. Przedstawia się jako Sokol. – Te wieże nazywamy kulla. Były schronieniem dla ludzi, którzy złamali prawo klanowe. Tu przez dziesięć dni czekali, aż zbierze się starszyzna i sprawiedliwie ich osądzi. W wieży byli bezpieczni. Wszystko regulował Kanun, spisane przed setkami lat prawo zwyczajowe – opowiada.
W środku jest ciemno i wilgotno. Idziemy ostrożnie po wąskich schodach na kolejne piętra. – Spało się na klepiskach, a jedzenie podawano przez okna. Sokol przynosi stare zdjęcia i mówi o swojej rodzinie, do której wieża należy od pokoleń. O ubraniach, zdobionych pasach i grubych wełnianych czapkach, które górale zakładają na sam czubek głowy. – Chronią przed słońcem latem i przed chłodem zimą. Sokol zrywa z drzewa listek i zaczyna na nim grać. Jeszcze długo będę miał tę melodię w głowie. Będę ją nucić w kółko. W końcu ktoś zapyta, skąd to znam i wytłumaczy, że to stara albańska pieśń.