NA TEMAT:
W oczach chłopca wzbierają łzy. Rączki zaciskają się na spódnicy stojącej obok matki. Ona zawsze przytuli i obroni. Jak wczoraj, gdy goniąc wrednego Janisa, rozkwasił sobie kolano za klasztorem św. Jana. Kumpel zabrał mu rower, lecz dostał za swoje. Mama nikogo się nie boi! Ale teraz maluch z lękiem zerka w górę. Dlaczego ma taką niewyraźną minę? – Co się dzieje, mamo? – pyta, a jego szept niesie się po dusznej od dymu kadzidła Grocie Apokalipsy. Jednak kobieta nie reaguje. Jak zahipnotyzowana wpatruje się w surowe oblicze brodatego mnicha. Ten wygląda, jakby właśnie zszedł z którejś z ikon zdobiących granitowe ściany kaplicy. Zapadnięte policzki, płomienne spojrzenie. Z urywanych zdań, złowieszczych pohukiwań i syków buduje opowieść. O świętym Janie Ewangeliście, którego w 95 r. rzymski cesarz Domicjan – za podszeptem demona – zesłał na Patmos. Żarliwe oczy duchownego wodzą po struchlałej garstce wiernych. – W tej jaskini przemówił doń sam Chrystus Pantokrator – kościsty palec wskazuje wyłożone srebrem wgłębienie w skale. – Tu apostoł złożył głowę i dostąpił proroctwa czasów ostatecznych... – teatralnie zawiesza głos, ze świstem wciąga powietrze, szykując się do oratorskiego szturmu.
Chłopiec wtula policzek w fałdy spódnicy. A potem na przemian to podskakuje, to kurczy się w sobie, słysząc wyrzucane na jednym wdechu: „liczba Bestii”, „krew Baranka”, „sąd ostateczny”. Płomienie świec drżą na spotniałej skale, ich blask podpala aureole na bizantyjskich malowidłach. Żarty się skończyły. – Na prawo pójdą zbawieni. Na lewo potępieni – mnich zagarnia szerokim gestem wyimaginowane krnąbrne owieczki. Jest w ekstazie, zaczyna machać rękami, jakby w pojedynkę próbował strącić z siodeł czterech jeźdźców Apokalipsy. W końcu bierze zamach i niewidzialną włócznią przeszywa odwiecznego smoka. – Ewcharisto! – dziękuje zgromadzonym. Antychryst strącony do piekieł, wszystko dobrze się skończyło. Zaraz, zaraz… czyżby? Chłopiec odkleja się od mamy i wybucha spazmatycznym płaczem. – Ochi, ochi! (Nie, nie!) – krzyczy wniebogłosy. On też pójdzie na lewo! Bo podpatrzył, gdzie siostra chowa czekoladę, i zjadł calutką, a pozłotko ukrył za książkami. Łka otoczony wianuszkiem zatroskanych Greków. I oto cud. Twarz mnicha rozjaśnia uśmiech, wychudła ręka nurkuje w czeluściach habitu, wyławia garść cukierków. – Nie martw się, Pavlos! – wsypuje słodkości do kieszeni brzdąca. – Dziś końca świata nie będzie.
Niesforne bakłażany i Mussolini
Wychodzę z przydymionej groty na zalany słońcem placyk. W nozdrza uderza zapach dojrzałych owoców. – Poooomarańcze, aaaarbuzy! – wrzeszczy sprzedawca, zachwalając skarby ze swojego poletka. Zdarłszy głos, zwija biznes. Ofiarowuje mi garść oliwek i miejsce na pace rozklekotanego pikapa. – Do portu pięć minut! – przekrzykuje kaszlące wściekle blaszane monstrum. Trzęsie niemiłosiernie; turlam się pośród lepkich od soku koszy, napastowany przez przerośnięte bakłażany. Ostatni zakręt, droga przecina sosnowy zagajnik, przykleja się do roziskrzonego błękitu Morza Egejskiego. Jesteśmy w portowej Skali. Chłodna bryza uderza w twarz. Spływa wilgocią po klasycystycznych fasadach kapitanatu i ratusza. Podparte arkadami budynki nie mają lekko. Spychane przez biel stłoczonych domostw, balansują na krawędzi nabrzeża, dzielnie broniąc się przed upadkiem w odmęty.
***
Cały tekst Radosława Żydonika przeczytasz w marcowym wydaniu magazynu „Podróże”.