GRECJA

Wyspa Anafi – dziewiczy zakątek Morza Egejskiego

Radosław Żydonik, 5.07.2018

Kapliczka Agia Irini nad zatoką Livoskopos

fot.: Radosław Żydonik

Kapliczka Agia Irini nad zatoką Livoskopos
Kręci nosem na puby i dyskoteki, odprawia z kwitkiem deweloperów. Zamiast w hotelu z basenem oferuje nocleg na plaży. Malutka wyspa Anafi pozostaje sobą – dziewiczym zakątkiem Morza Egejskiego.

Jak wyglądał Kolos Rodyjski? Czy Homer na pewno jest autorem „Iliady”? No i czemu Panathinaikos Ateny znów został przeczołgany po boisku przez Niemców z Bayernu? Oto odwieczne greckie znaki zapytania. Mnie jednak nurtuje co innego. O Santorini czy Mykonos słyszeli nawet ci, którzy w życiu nie byli w Grecji. A gdy zapytać ich o Anafi? Oczy robią się wielkie jak dziura w budżecie Hellady.

Położona na południowym krańcu Cyklad wysepka ma przecież wszelkie atuty, by stać się gwiazdą turystycznych folderów. Po pierwsze: malowniczą Chorę z uliczkami splecionymi w labirynt, którego nie powstydziłby się sam Dedal. Po drugie: piaszczyste plaże. Do tego antyczne ruiny i kościoły na niebosiężnych skałach. Ale przede wszystkim pejzaże. Za pocztówkową Grecję w pigułce uchodzi Santorini, jednak szczęśliwcowi, który postawi stopę na Anafi, szybko wyparuje z głowy uszminkowana ikona Cyklad.

Wierna tradycji Anafi jest uwodzicielką. Ze szczególnym upodobaniem kradnie serca tych, dla których wakacje to fotograficzne safari. Polujesz na zjawiskowy zachód słońca? Masz go jak w banku. Z pewnością ucieszy cię fakt, że nie musisz zaklepywać miejsca na widowni wczesnym popołudniem. Zachody słońca są tu kameralnym spektaklem, a nie imprezą masową.

NA TEMAT:

Smaczne życie

Anafi jest też łaskawa dla portfela. Podczas gdy w egejskich kurortach ceny skaczą w sezonie jak słupek rtęci, tutaj każdy wieczór spędzić można w tawernie i bez trwogi o bankructwo kosztować lokalnych specjałów.

Gorzej, gdy ktoś ma ochotę na harce w nocnym klubie. – Jeśli komuś marzą się Wielkie Dionizje, powinien popłynąć na Mykonos – śmieje się Manolis, właściciel przyklejonego do wzgórza pensjonatu na skraju Chory. – Tu wieczorami grają tylko cykady i buzuki w tawernie Astrachan. Serwują tam boskiego koguta w czerwonym winie. Siadasz, mówisz: „kiki-riki” i zamówione! – cmoka głośno, podkreślając kulinarny kunszt Agapii, gospodyni. W dłoni dzierży gąbkę i szoruje murek z rdzawych zacieków.

W nocy chmura pyłu znad Sahary spłynęła na wyspę pomarańczową ulewą. Od rana w Chorze trwa wielkie pucowanie. Święci Spirydon i Pantalejmon lśnią już w słońcu niczym biali eleganci. Pora na kościół Bożej Rodzicielki. Kobiety biorą wiaderka i idą w stronę świątyni. Mężczyźni dopijają kawę, rozważając, czy zacząć lifting od tawerny Astrachan, czy może pilniej potrzebuje go kafejka Argo. Trudny wybór, szczególnie że Jorgos rozkłada właśnie planszę do gry w tavli, a na stole ląduje karafka wina.

Anafi
Tawerna Astrachan to cykladzka legenda. W rolach głównych: serdeczna atmosfera, znakomita kuchnia i muzyka na żywo, fot. Radosław Żydonik

Na Anafi po staremu

– Niewiele się tu zmieniło od lat 40. ubiegłego wieku – mówi Manolis, wyciągając zdjęcie z 1941 r. U dołu malutki port Agios Nikolaos, a u góry – na 300-metrowym wzniesieniu – Chora. Średniowieczna osada, którą dał miejscowym Marco Sanudo. W 1207 r. wracał z IV krucjaty, a że zasmakował nie tylko w wojaczce, lecz także w greckim krajobrazie, machnął ręką na ojczystą Wenecję i zamieszkał na Cykladach. Na wzgórzu wzniósł ufortyfikowaną siedzibę. Wspaniały prezent dla nękanych przez piratów wyspiarzy. Rybacy i hodowcy kóz raz-dwa porzucili swoje domostwa i pobudowali się wokół warowni.

– Niestety z zamku została tylko kupa kamieni, ale stare domy wciąż trzymają się nieźle – wzdycha Manolis. Jego wzrok biegnie po kopułach kościołów, wmurowanych w dachy wazonach i kurnikach, ponad które wystrzelają pordzewiałe krucyfiksy. Mężczyzna ponownie zerka na zdjęcie. – Widzisz jakąś różnicę? Bo ja prawie żadnej. – Zapala papierosa i ciągnie: – Od wojny przybyło ze 20 domów. Ludzie są tutaj bogobojni, ale jednego boją się bardziej niż diabła. Dewelopera. Wielu z nich pamięta sąsiednią Santorini sprzed trzęsienia ziemi w 1956 r. Ubogą, lecz bogatą w tradycje. A potem co? Na gruzowisku wyrosły hotele, zwyczaje zmiotło turystyczne tsunami. Właściciele biznesów skubią przyjezdnych niczym Agapia swoje koguty. Na Anafi jest po staremu. Ludzie są serdeczni, choć nie lubią, gdy ktoś wściubia nos w ich sprawy. Wiem coś o tym. – Zaciąga się mocno, żar parzy palce.

Anafi
Panorama Chory z ruin weneckiego zamku (kastro), w oddali dźwiga się z morza góra Kalamos, fot. Radosław Żydonik

Piękne więzienie

– Przyjechałem tu 10 lat temu z Krety i wciąż jestem obcy. Jak jeden z tych wygnańców, których zsyłały na wyspę kolejne greckie reżimy. Od dyktatury Pangalosa po juntę pułkowników... – urywa, widząc zdumienie na mojej twarzy.

Anafi więzieniem? Jeśli tak, to władze wykazywały wyjątkową wielkoduszność. W końcu żaden zakład penitencjarny nie ma tak wspaniałego spacerniaka. Wszystkiego jakieś 40 km2, do obejścia w dwa dni. Zamiast zasieków – roziskrzony błękit. W roli strażników niezliczone kapliczki. Są wszędzie. Na wzgórzach bezludnej północy i klifach południa, kryjących ocienione tamaryszkami plaże.

Te ostatnie ciągną się piaszczystym łańcuchem aż do skały Kalamos. Granitowy gigant (460 m) jest drugim po Gibraltarze monolitem Morza Śródziemnego. Na jego szczyt prowadzi z Chory średniowieczna kalderimi, jedna z najpiękniejszych ścieżek na Cykladach.

Anafi
Antyczna Święta Droga wiedzie poszarpanym klifem na górę Kalamos (460 m n.p.m.), fot. Radosław Żydonik

Między morzem a niebem

Wyruszam o świcie. Wiatr niesie zapach kadzidła i tymianku. Ścieżka opada zygzakiem do plaży Katsuni. Orzeźwiająca kąpiel działa jak podwójne espresso. Szczęśliwie rozpalona słońcem trasa ofiarowuje kilka podobnych postojów: piaszczystą Rukunas z niezłą tawerną, potem Potamos i Agii Anargyri, w końcu Monasteri leżącą w cieniu starego klasztoru.

Zoodochos Pigi wyrósł na ruinach świątyni Apolla, której nie powaliło trzęsienie ziemi, ale fantazja wyspiarzy. Wieki temu rozebrali pogański przybytek i z kamiennych puzzli ułożyli nową budowlę. W jej murach wciąż bieleją antyczne kolumny.

Za klasztorem krajobraz staje się surowy. Dwie godziny wędrówki w towarzystwie górskich kozic i jestem na szczycie. Wieńczy go opuszczony monaster Kalamiotissa. Z jego tarasu roztacza się bajeczny widok na sąsiednie wyspy. Jakiż szaleniec wniósł tu cegły? – pytam w duchu. I nagle przypominam sobie historię usłyszaną w Atenach.

W 1840 r. wielu mężczyzn, słynnych murarzy z pewnej cykladzkiej wyspy, wyemigrowało do stolicy. U stóp Akropolu wybudowali wioskę. Kopię swojej rodzinnej osady, którą nazwali na jej cześć. Wciąż tam jest. Pobielona wapnem oaza ciszy. Omijają ją wycieczki. Trudno uwierzyć, że 100 m za nią tysiące turystów zadeptuje Partenon. Wioska nazywa się Anafiotika. Skoro nie zdmuchnęła jej cywilizacja, to i Anafi może spać spokojnie. Oby jak najdłużej.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.